XXVII. Poranne spotkania
Quit, quit, for shame; this will not move,This cannot take her.If of herself she will not love, Nothing can make her: The devil take her!
He was my North, my South, my East and West, My working week and my sunday rest, My noon, my midnight, my talk, my song;I thought love would last forever: I was wrong.
Parę tygodni wcześniej...
W tą noc niebo było jak papier akwarelowy. Kolory rozmazywały się na nim jakby ktoś nadużył wody. Faktycznie, z nieba lało się strumieniami, przerywanymi liniami, ciężkimi kroplami spadającymi na ziemię i na wszystko co znajdowało się ponad i nad nią.
Ulicą szedł mężczyzna ubrany w szatę, której rzeczywistego koloru nie dało się rozpoznać poprzez jej przemoczony stan. Była,-oczywiście-, mokra, nasiąknięta świeżym deszczem. Wodą z nieba.
Latarnie słuchały swojego przeznaczenia i paliły się, rzucając chory blask na błyszczący asfalt ulicy.
Kroki mężczyzny, a także jego kompana, który szedł tuż za nim,- można by przypuszczać iż to tylko cień, które rzucały latarnie na czarną powierzchnię, - zagłuszała ulewa. Każdy zna ten odgłos. Ten huk. Kiedy nic się nie mówi, kiedy się milczy, ponieważ wiadomo, iż deszcz zagłuszy, porwie każde słowo, zmyje je i pogrzebie. Gdyby w pobliżu szczekał pies, lub trzasnęłyby drzwi, nikt by tego nie usłyszał.
Nie widać było ich twarzy, choć jednemu z nich najwyraźniej nie zależało na żadnym pokryciu głowy. Noc nie była tak naprawdę ciemna, ale rzucała mocne cienie, choć być może była to sprawka tylko zwykłych, przyćmionych i wysłużonych latarni. Nie można było powiedzieć kim byli lub co tu robili. Jedyną wielką różnicą pomiędzy nimi, był ich sposób przemierzania ulicy. Kroki pierwszego były ciężkie, ktoś kto widział tylko to co oczywiste, powiedziałby że są pewne siebie. Buty tego człowieka lądowały w największych kałużach, jakby wszystko było mu obojętne. Drugi zaś, podążający za nim, potykał się często o nierówności. Za dużo alkoholu, lub po prostu słabe oczy i nieporadne nogi?
Gdzieś przy kolejnymi rozdrożu, stała kolejna postać. Jej twarz była ukryta pod kapturem, a iż stała pod jedyną latarnią w tym zaułku, można było rozeznać kolor jej szaty. Purpurowa czerwień. Tego samego odcieniu były jej pełne usta. Nic więcej nie można było dostrzec, przynajmniej nic więcej z jej twarzy. W cieniach zawsze było coś do dostrzeżenia.
Mężczyzna w przemoczonych butach zatrzymał się przed nią, stając dokładnie na granicy okręgu światła, które rzucała latarnia. Jego towarzysz pozostał w cieniu, krople deszczu zlały go z całą resztą otoczenia. Niejasne i niewyraźne ściany domów, prawdopodobnie zniszczonych. Postać w dramatycznie purpurowej czerwieni podniosła głowę, sądząc po jej postawie, nie był to raczej gest sympatycznego przywitania. Raczej gest wyniosły i czegoś żądający.
Wtem mężczyzna podniósł rękę. Jego palce trzymały coś bardzo małego, coś co odbiło słaby blask latarni, która nie miała pojęcia czego świadkiem właśnie się stała. Jakżeby inaczej, to była tylko zwykła latarnia. Być może był jeszcze ktoś, kto nie miał pojęcia w co się zaraz wplączę. Zwykły cień wtapiający się w noc.
– Dlaczego akurat dziś i o tej porze. Nie chcę pakować się w kłopoty. Mówiłam o tym na samym początku – wypowiedziały usta pod kapturem.
– Chciałem się tylko upewnić, że ci zależy – odparł głos.
Brakowało powietrza. Panował przygniatający brak powietrza. Duchota i huk ulewy.
– Dobrze pan wie, że... –
– Nie musisz tutaj się tak do mnie zwracać. Wiem, że ledwie przechodzi ci to przez usta. –
Kobieta zamilkła, nie przytaknęła głową. Wiadomo było, iż i tak przyjęła słowa mężczyzny do wiadomości.
– Zrobię wszystko. Myślałam nad tym. Zrobię wszystko.. Straciłam już miłość swojego życia, nie mogę stracić wszystkiego. Nie stracę jeszcze mojej dumy. Zrobię wszystko dla wszystkiego. –
Mężczyzna podszedł bliżej i wyciągnął dłoń, aby kobieta mogła zobaczyć co w niej jest. Na szkło padły grube krople wody, które spłynęły do ręki mężczyzny.
– Mam to, czego chcesz. To każda informacja jaką mam. Dostaniesz ją. Obiecuję.
Kobieta nachyliła się nad jego ręką i gdy miała wyciągnąć rękę, aby dotknąć przedmiotu, mężczyzna zacisnął na nim dłoń.
– Ale nie teraz – odparł.
Szum. Brak powietrza i chore światło. Ruchy mokrych palców i chwila ciszy. Gdyby nie huczała ulewa, byłoby słychać chropowaty śmiech. – Oczywiście, że nie teraz. Twoje obietnice są nic nie warte. Gdybym nie była tak zdesperowana jak ty... –
– Nie byłoby cię tu? Prawdopodobnie nie. Ale jesteś. Wojna zniszczyła twoje życie. Posłuchaj teraz uważnie co ci powiem... –
W tym momencie podszedł do niej i nachylił się nad nią, jego usta się poruszyły. Stali tak w ciszy. Dość długiej ciszy. Mężczyźnie huczna ulewa była jednak zbyt cicha, użył leglimencji aby przekazać swoje słowa. Po jakiejś chwili kobieta się wzdrygnęła i uderzyła swoimi przemokniętymi plecami o maszt żelaznej latarni.
– Jesteś.... – wykrztusiła.
– Straszny? Podły? Nie. Ja po prostu robię to co muszę. A ty mi w tym pomożesz. Pamiętasz. Wszystko. –
Kobieta wzięła sobie czas. Faktycznie nie chciała powiedzieć nic z tych rzeczy.
– Nie mogę polegać na twojej obietnicy. Nic nie oznacza. Dobrze o tym wiesz. Tym spotkaniem zdradzasz to co ja chcę odzyskać. Ironia losu, tak to się przecież nazywa. –
Mężczyzna lekko się uśmiechnął i nikt nie znał na to powodu. Kobieta odbiła się od masztu i stanęła naprzeciw niego.
– Poradzisz sobie?
Śmiech z kroplami, wodą, wszędzie.
– Oczywiście.
Mężczyzna odwrócił się do ciemności za nim. Dał znak, aby cień wyłonił się z abstrakcji otoczenia, po czym wyciągnął rękę w stronę kobiety. – Wiedziałem, że mi nie będzie ufać. –
Kobieta podała swoją i objęła rękę mężczyzny. Na ich splecione ręce padały strumienie wody, który już dawno nie mogły wsiąknąć do materiału ich szat. Za miast tego spływały na dół, w dół do czarnego kamienia drogi ulicy. Przed ich złączonymi rękoma pojawił się kompan mężczyzny. Jego kaptur lekko zsunął się z jego głowy. Jego włosy przyklejały mu się do mokrego czoła, a w oczach czaił się dziwny blask. Znów od latarni?
Wokół splecionych rąk owinęły się dwie lśniący liny, jak cienkie węże, ściskające. Zobowiązujące.
– Valerie Ventimiglio czy obiecujesz w dzień 24. Grudnia zapewnić, aby Draco Malfoy został złapany na przestępstwie użycia Niewybaczalnego Zaklęcia w zamku? –
– Obiecuję.
– Krystianie Melphis, czy obiecujesz w zamian za to, oddać Valerie Ventimiglio informacje dotyczące Augustusa Rookwooda?
– Obiecuję.
Rozniósł się niesamowity grzmot i w tym samym momencie, latarnia nad nimi zgasła. Widać było tylko wijące się liny wieczystej przysięgi. Mówią, że dramatyczne efekty spotyka się tylko w historiach. W tym momencie, rzeczywistość stanęła nad iluzją.
*
Krystian Melphis nie od zawsze był mężczyzną, który przysięgał pod masztami zardzewiałych latarni. Jak w każdym takim przypadku, miał swoje powody. Coś się stało, coś było przyczyną, impulsem, powodem. Ale kogo to obchodzi, czy miał na to jakieś usprawiedliwienie. Kogo obchodziło czy jego decyzja była niewybaczalna i podła. Najważniejsze przecież w tym wszystkim było to, że nikt by się tego po nim nie spodziewał.
Melphis był przez ostatni czas dla każdego niewart uwagi. Jego lekcje były w porządku, nie za dobre, ani nie za złe. Nie był za bardzo sympatyczny, ale nie zwracał na siebie zbytecznej uwagi poprzez faworyzowanie kogoś, lub znęcanie się nad kimkolwiek. Nawet jego na początku mocno zauważalna niechęć do jego podopiecznego Malfoya wyparowała jak woda w garnku. Krótko mówiąc, nie można było się do niczego przyczepić i w ten sposób stał się przeźroczysty dla większości uczniów i nauczycieli. Nikt nie przejmował się jego nieporuszoną twarzą. Był przecież tylko profesorem od Obrony przed Czarną Magią. Tak jak wszyscy jego poprzednicy – tylko.
W ten sposób udałoby mu się osiągnąć dokładnie to czego tak bardzo chciał. Brak zainteresowania jego osobą. Ale...
– Profesorze, proszę za mną. Chciałabym zamienić z panem kilka zdań – zażądała Minerwa McGonagall stojąc w połowie schodów prowadzących na wyższe piętra zamku.
Wkoło niej uczniowie przeróżnego wieku gnali albo na górę, albo na dół. Zaczęła się wielka przerwa i każdy miał swoje plany na spędzenie wolnego czasu. Melphis niechętnie się odwrócił i poszedł za dyrektorką, która nie tracąc ani chwili pognała dalej.
W gabinecie McGonagall poinformowała go, iż Valerie Ventimiglio, jego podopieczna tamtej nocy została przyłapana na korytarzu prowadzącym do jej dormitorium. Jej szaty były przemoczone i wyglądała jakby przebyła spory kawałek drogi, a było to parę godzin po ciszy nocnej. Krystian w tym samym czasie wyglądał przez witrażowe okno, trzymając ręce spokojnie złożone na swoim kolanie, którego nogę postawił na schodku tuż pod oknem.
– Pani Ventimiglio twierdzi, iż miała potrzebę spaceru. Co o tym myślisz? –
– Może faktycznie miała taką potrzebę.
McGonagall by się zaśmiała, gdyby sytuacja nie wydawałaby się jej podejrzana. Dyrektorka po prostu nie mogła zrozumieć jaki cel miałaby dziewczyna wychodząca o tej porze w taką pogodę. Na pewno nie była to tylko potrzeba spaceru. Przeżyła sześć lat w których Harry Potter chodził do tej szkoły i wiedziała, iż za takimi spacerami kryło się zawsze coś. Choć nie potrafiła sobie wyobrazić w jaki sposób Krystian miałby wiedzieć więcej od niej. Faktem było jednak to, że od jakiegoś czasu zachowywał się dość nieswojo. Był zbyt … opanowany. Dobrze wiedziała, iż to akurat nie było jego mocną stroną, chyba, że... Chyba, że coś planował.
McGonagall obeszła swoje biurko, posyłając krótkie spojrzenie byłemu dyrektorowi. Albus Dumbledore, choć tylko uwieczniony na płótnie, stanowił jej najważniejszą podporę przez ostatnie miesiące.
– Zastanawiałam się, czy nie obarczyłam cię zbyt wielkimi obowiązkami. Być nauczycielem a także równocześnie głową domu w pierwszym roku nauczania to dość spore zadanie – odezwała się, stając kilka metrów od Krystiana.
– Nie ma potrzeby do wyrzutów sumienia. W końcu to nie ty, tylko Horace miał takie życzenie. Radzę sobie, nie martw się. Porozmawiam z panną Ventimiglio i postaram się, aby coś takiego już nie miało miejsca – odpowiedział jej Melphis stając na dwie nogi i zmierzając do wyjścia.
– Jest jeszcze coś. –
Krystian się odwrócił. W wierzy było chłodno. Po wczorajszej ulewie wiał silny wiatr, a dwa okna przy biurku były otwarte.
– Jeżeli masz jakiś problem z tym, iż oni oboje nie długo dowiedzą się o wszystkim, proszę powiedz mi o tym. Możemy o tym porozmawiać. –
Przez chwilę mogło się wydawać, że Melphis odwróci się i stanie przed Minerwą, wyznając jej prawdę. Jego obawy zżerały go od środka.
– Nie. To nie jest konieczne. Ale dziękuję za tą... troskę, pani profesor. –
W tym samym dniu profesor McGonagall zmieniła miejsce spotkania, w którym Hermiona Granger, Draco Malfoy i Agnes Melphis mieli dowiedzieć się prawdy, i nie powiadomiła o tym Krystiana. Czuła, że niepozorny Krystian Melphis wcale nie był taki na jakiego chciał wyglądać. Niepozorność była podejrzana, zwłaszcza u niego. Pamiętała to, choć minęło już parędziesiąt lat.
Dumbledore w swoim płótnie przyglądał się na wszystko z opanowaniem, – no może nie doliczając lekkiego uśmiechu na jego twarzy.
*
24.12.1998, 06:22
Hogwart tego niezwykłego poranka przeszedł samego siebie, a może to nie Hogwart
(będąc realistycznym), tylko przeznaczenie? Albo po prostu swój
tok zdarzeń, zwanym życiem (będąc na maksimum realistycznym). Dzień Bożego Narodzenia zawsze był czymś magicznym, i działała w nim inna magia niż ta codzienna.
Nie każdy człowiek lubi śmiech i humor drugiego. W rzeczy samej nie jest prosto znaleźć osobę, która jest z tej samej planety wariactwa co ty.
Faktem jest to, iż ludzie zawsze mają w sobie cząstkę wariactwa, jakżeby dobrze nie została ukryta, istniała lub w najgorszych przypadkach istniała kiedyś. Ilu jest takich wielkich i poważnych, którzy o swoim braku humoru i wariactwa są tak mocno przekonani jak o tym, iż ziemia kręci się wokół słońca, a Jupiter ma jedenaście księżyców.
Jest wiele rodzajów humoru. Dumbledore i McGonagall z pewnością nie dzielili tego samego. Mniejsza o to...
Znalezienie drugiego takiego człowieka można by porównywać do mniej więcej tej samej skali trudności co znalezienie centaura, który odpowie ci na wszystkie twoje pytania w zrozumiałym języku. Lub, - bardziej poetycko i dramatycznie wyrażone – do znalezienie tej jedynej miłości w swoim życiu, choć to kompletnie różne rzeczy.
– … i to bagno tak sobie tam... było? Na korytarzu? Nikt z
nauczycieli go nie sprzątnął? – odezwała się Agnes, trzymając
swoją świecącą różdżkę przed siebie. W korytarzu wciąż
leżały kawałki z oberwanych ścian, a czasami nawet ostre
kamienie, o które łatwo było się potknąć.
– Nie, nikt. Nauczyciele
delektowali się widokiem tej bezradnej różowej ropuchy. Nie umiała
poradzić sobie z niczym– odparł mężczyzna idący niedaleko
niej. Agnes odwróciła głowę w jego stronę i wzruszyła zabawnie
ramionami. – No cóż, zasłużyła. Kara za bycie tak okropnie
nudną, realistyczną, wredną … –
– pozbawioną humoru gnidą? – dokończył jej zdanie, nie mogąc
przestać się szczerzyć.
– Wiesz, może miała jakiś
rodzaj humoru. Bądźmy
sprawiedliwi... Czekaj, niech się zastanowię... – Agnes zrobiła
przerwę, idąc teraz bardziej powoli i myśląc nad wszystkimi
sytuacjami które opowiedział jej George o tej beznadziejnej
Umbridge, która była w Hogwarcie na jego ostatnim roku. Po chwili
spojrzeli na siebie, George wyczekiwał jej odpowiedzi z krzywym
uśmiechem i ośmieszeniem błyszczącym w jego oczach, jakby był w
stu procentach przekonany o swojej racji. W końcu to
naprawdę przeżył. Pamiętał
ten rok bardzo dobrze, teraz wydawało się to być bardzo dobrą,
śmieszną historią do opowiadania, ale tak naprawdę... wcale tak
śmiesznie nie było. Wtedy
zaczęła się też ich wspólna kariera ze sklepem, pierwsze
produkty i testy...
Agnes po kilku sekundach westchnęła i szturchnęła go ramieniem. –
Jak tak na mnie patrzysz, nic nie wymyślę. – stwierdziła, sama
nie wierząc we własne słowa.
– To
była Um-bridge
! Nikt
nie doszuka się w niej czegoś sympatycznego, tym bardziej humoru.
Wątpię czy w ogóle wiedziała, co to jest – prychnął.
Przez chwilę szli w ciszy. Korytarz prowadził do zamku. Agnes
wyszła mu naprzeciw i spotkali się w połowie drogi. Gdyby nie był
ostatni dzień George'a w Hogsmead przed świętami, wyszliby pewnie
na zewnątrz, albo spędzili dzień latając nad jeziorem, pijąc po
tym gorące piwo kremowe w Trzech Miotłach. Ale...George dziś
wyjeżdżał do domu na święta i chciał przed tym zobaczyć
swojego bliźniaka.
– Wystarcza
ci to? – zapytała po chwili Agnes. Jeszcze nigdy nie odważyła
się poruszyć tego tematu. George odwrócił się do niej, nie od
razu wiedząc czego tyczy się jej pytanie. Ale. Znali się już trzy
miesiące i w dodatku było w ich relacji coś, co sprawiało, iż
rozumieli się prawie zawsze, bez nadmiernych tłumaczeń. Tak było
i tym razem. Wystarczyło, iż zobaczył wyraz w jej spojrzeniu.
George nie miał pojęcia dlaczego
akurat
Agnes. Często się nad tym zastanawiał, w małych pokojach, które
zamieszkiwał nad swoim sklepem, kiedy już kładł się spać i
zaczynał swój co nocny rytuał przewracania się z boku na bok,
czując tą ciszę i ogromną dziurę w środku.
Wiedział o co go pytała. Wiedział, że teraz nie chciał po prostu
zbyć jej pytanie jakimś żartem lub słowami beztroski. Być może
połknął by ten smutek, gdyby zobaczył znów jak się uśmiecha.
Ale czuł, że oczekiwała od niego szczerej odpowiedzi. Ten jeden
raz. Humor był cudowny, ratował ci życie i sprawiał, że nawet
najbardziej dramatyczna sytuacja stawała się śmieszna... W ten
sposób ludzie po wielkich stratach mogli się znów pozbierać. Ale
co jak przez całe twoje życie żyłeś z żartem w parze i nagle go
traciłeś. Traciłeś świat, który był ci tak bardzo znany. Takie
chwile jak te były, istniały. Nie mógł przed nimi po prostu
uciec.
Agnes patrzyła się na niego spojrzeniem, gdzie kryła się
ciekawość. Ta jej naiwna, czysta ciekawość. Korytarz nagle wydał
mu się strasznie ciasny. Duszny. A ich światła za jasne.
Powoli pokręcił głową. Słowa nie chciały wyjść, nie chciały
się uformować. Agnes na pierwsze wrażenie wydawała się być
niecierpliwym człowiekiem, jednak to było tylko zmyłką. Potrafiła
czekać. Tak jak teraz.
Stali tak jakiś czas. Można by postarać się wytłumaczyć, opisać
co działo się w ich głowach. Zbudować napięcie słowami, tak jak
naciąga się elastyczne sznury, ale to by było zbyt naciągnięte i
nie określiłoby co naprawdę działo się w tym tunelu. Ani nie
ujawniło ich prawdziwych uczuć w tej chwili. Oni sami nie
wiedzieli, co się działo. To była tak odmienna sytuacja pomiędzy
nimi, że nie powinno tłumaczyć się czegokolwiek, co jest jak
widać niemożliwe. Czasami tak jest.
Po jakiejś chwili, złapała go za nadgarstek. Lekko, każdy palec
uważnie ułożył się na jego skórze. I zaczęła iść przed
siebie, w stronę zamku. Ich kroki były głośne, w tunelu panowało
silne echo.
– Nie – powiedział nagle. Zatrzymał się, tym samym zaskakując
Agnes, kiedy wywinął się z jej uścisku. Tym razem, nawet widząc
determinacje na jego twarzy, nie potrafiła zrozumieć jego
zachowania. Jeszcze bardziej kiedy cofnął się kilka kroków do
tyłu. To nie było w jego naturze. George nigdy się nie wycofywał.– Nie mogę tam wrócić – jego głos lekko się zatrząsł. – Ostatnim razem, Fred... – po wymówieniu jego imienia George zrobił przerwę, jakby zrobił coś zabronionego. – Fred kazał mi już nie przychodzić – dokończył zdanie słabo. Agnes poczuła na sobie dreszcz. Wciągnęła powietrze.
– Ale, przecież...Nie rozumiem – powiedziała w końcu.
– Ja też nie rozumiałem. On był nagle taki poważny, znaczy … nie tak normalnie. Wiesz. Poznałaś go. Ale czułem, że mówi to na poważnie, rozumiesz? – próbował się zaśmiać, ale zamiast tego Agnes usłyszała, jak się dusi. Wiedziała, że czuł teraz wielką gulę w gardle, której chciał się pozbyć. Swoją świecącą różdżkę trzymał w ręce, opierającą się o ścianę. Jego twarz była blada od światła. Jego dłuższe oczy opadały mu przed oczy.
– George –
– Powiedział, że nie mogę żyć przeszłością i przyszłością. Przynajmniej tak to zrozumiałem. Najpierw powiedział, … powiedział, że to chore spotykać się z kimś, kto żyje tylko w obrazie. Że jego nie- … Że to nierealne, i muszę... – wciągnął powietrze, jego usta się trzęsły, walcząc o opanowanie. – Akurat Fred. Akurat Fred musi mi przypominać co jest realne, a co nie. To brzmiało jak coś, co Dumbledore by powiedział! Ale nie on, nie mój brat. Jak mógł, nie rozumiem... Czy on nie wie, jak cholernie ciężko... Mówiąc mi jeszcze, że to tak naprawdę nie on, tylko głupie zaklęcie... – Mówił co raz szybciej, a jego głos był zachrypnięty. – To nie tak miało być. Nie tak. Nie on, w obrazie. Dlaczego nie mogliśmy oboje zginąć, dlaczego... - Pamiętam jego uśmiech wyryty na jego twarzy, kiedy... –
Agnes nigdy zbytnio nie zastanawiała się nad tym co robiła, tak było i tym razem. Podeszła do niego. Gdzieś w środku, bała się. Nigdy nikogo tak nie widziała.
To było pierwszy od dłuższego czasu, kiedy George mówił o tym. O Fredzie, o jego stracie. Zazwyczaj był... śmieszny, otwarty, impulsywny i w jakiś sposób też delikatny. Mogła się z nim śmiać i wygłupiać.
Teraz... poczuła, że to wszystko, to jednak nie było wszystkim. Fred był jego życiem. Ktoś mógłby powiedzieć, iż pójdzie go teraz przytulić. Że poczuje smutek. Ale tak nie było.
Czuła siebie. Nie czuła bólu, smutku, ani nie próbowała
zrozumieć... czy współczuć.
Czuła siebie w tym jego drugim
wszystkim. W nim. To
była ona, ale z drugiej strony. Z innej perspektywy. Jak to
wytłumaczyć? Jak ująć to w głupie słowa.
Miała czuć wyrzuty sumienia, czy to było … złe? Obrazy
przeszyły jej głowę. Obrazy z pociągu, kiedy niechcący weszła
do głowy swojego brata...
– Nie wiedziałem co myśleć.
Nigdy nie mogę spać, a jak zasnę... widzę... wszystko –
przetarł ręką swoją twarz, lekko się trzęsła, jego oddech był
ciężki – Dopiero po … jakimś czasie, zrozumiałem, że nie
chciałem zrozumieć –
– George, proszę.. nie musisz o tym … – zaczęła, ale jej
głos był przygnieciony. Nie brzmiał.
– Jego NIE MA! A ja … myślałem,
że jakoś będzie. Że jak będę mógł z nim być, chociaż w ten
sposób, to … będzie lepiej. Ale on jest w jakimś przekichanym
obrazie, nie wyjdzie stamtąd. To nawet nie jest ON! Chodziłem tam z
tobą, i rozmawiałem z nim i faktycznie, czułem się lepiej...
Naprawdę lepiej. Aż kiedyś, kiedyś poszedłem tam sam. Bez
ciebie. A jak wróciłem,... – George podniósł lekko głowę i
prychnął. – Jak wróciłem było tylko jeszcze gorzej. W domu
słyszałem jego głos... za każdym razem. To co by powiedział. I
wtedy zrozumiałem – skierował teraz wzrok na nią. Agnes nie
śmiała ruszyć się teraz z miejsca. – Poczułem, że to głupota.
Że wcale nie czuję się lepiej. Że mnie to wykańcza. Oczywiście,
on to też zauważył – mówił teraz szeptem. Uśmiechnął się
na sekundę, tak jak wtedy, kiedy Agnes spotkała go po raz pierwszy.
– Mam przestać wracać. Przestać wracać – dodał po jakimś
czasie, odpychając się od kamiennej ściany, zaciskając różdżkę
w pięści. Agnes wciąż milczała. Przestać wracać...
– Nie robić sobie wyrzutów sumienia. –
Odwrócił się w jej stronę.
Chciał naprawdę ponownie otworzyć usta, wszystko przywrócić do
normy, zaśmiać się i
zapomnieć o wszystkim co właśnie powiedział. Przecież nie
mógł... Nic nie wiedział... Co z tego że Fred...
Ale. Ale. Ale to była Agnes. Podeszła do niego z małą, ale
głęboką zmarszczką pomiędzy jej brwiami.
– Chciałabym powiedzieć, coś... mądrego. Ale. Zimno mi –
powiedziała prosto w jego oczy. Faktycznie na jej odkrytych rękach
pojawiła się gęsia skórka. George nie mógł powstrzymać się od
grymasu. Poczuł ciepło. Bał się ciszy, która mogła nastać po
tym co właśnie powiedział... Ale. Nie. Nie było tego. Z nią.
– Szkoda, że nie wziąłem ze sobą rozgrzewającego Toffee. –
Uśmiechnęła się, znów oblało go dziwna fala ciepła. – Nie
wiem, co robimy? Miałam dla ciebie prezent świąteczny w zamku,
ale... –
Ale George nie mógł dłużej tak
stać. Ciągle stać i patrzeć się i nie robić nic. Nie wycofywał
się. On nie i Fred też nigdy... I zawsze robił coś.
Zawsze.
Przyciągnął ją do siebie.
Najpierw poczuł jej zimny nos, a potem jej zaskoczony oddech na
swojej twarzy. Nie pocałował jej w tym momencie. Nie chciał aby
wyglądało to jak czyn desperacji. Nie czuł w końcu desperacji, -
już nie – czuł potrzebę bycia sobą, znowu. Miał na wpół
otwarte oczy i patrzył się prosto w jej zielone. Chciał żeby
zrozumiała. Zrozumiała co w nim jest, jakie myśli i jakie uczucia.
A on chciał poczuć ją. Nie
zarzucać sobie, nie porównywać ją do kogoś. Ona
była kimś innym. Musiał znów poczuć swoje serce. Podekscytowane.
Jako coś żywego w
jego organizmie. Bijące ze świadomością, że jest po co bić.
Byli blisko. Tak blisko jak przy pocałunku, tylko tego nie było.
Chciał zrozumieć, po co on
został. Naprawdę chciał iść,
nie wracać się . Poczuć, że to było realne. Prawdziwe.
Nie potrafił jej dotknąć.
Agnes z drugiej strony, walczyła o opanowanie. Jego oddech, który
czuła na swojej twarzy był bardziej podniecający, a zarazem
niewinny niż jakikolwiek pocałunek, który przeżyła. Wystarczyło
tylko zamknąć oczy i już dotknęłaby go. W tej ciszy i tym
tunelu. Po ciemku. W ciemności. Przy świecących różdżkach. Ona
swoją opuściła, kiedy ją do siebie przyciągnął. Leżała teraz
u ich stóp.
Czekali. Nie wiedziała na co. Na ruch. Na cokolwiek.
Na siebie. Być może.
Nagle poczuła, że jego usta wyginają się do lekkiego uśmiechu i
poczuła jak jego ciężar ciała pcha ją mimowolnie do tyłu.
Chciała zapytać, co robi. Dlaczego. Chciała. Ale.
To nie chodziło o to co on robił,
chodziło o to co oni robili.
Tu. A ona na razie nie zrobiła nic. Nic. To
było jak czekanie na odpowiedź.
Jej ręce oderwały się od jej boków. Nie wiedziała w ogóle, że
jest w stanie je poruszyć. Za sekundę poczuła jego włosy pomiędzy
swoimi palcami. Nie tak szybko – zbeształa się w myślach.
Nie spodziewał się tego, zachwiał się. Jego usta dotknęły teraz
jej – nie dało się inaczej. Wciągnęła powietrze, tego się nie
spodziewała. Przeszedł ją dreszcz. Chciała przecież tylko …
Nie widzieli się już. George musiał opuścić różdżkę, a ona
chyba zamknęła oczy... Nie była pewna.
Nie była pewna, czy to w ogóle się działo, ale oboje czuli, że
ten pocałunek nie był kolejnym. Był ich pierwszym. Tak naprawdę.
Był całkiem czymś innym, niż te dwa które zdarzyły się w
ostatnich tygodniach. Zdarzyły się. Ale ten...
Tak naprawdę nie było ciemno. Było
przeraźliwie jasno, pod ich powiekami. Agnes czuła go, czuła jego
usta na swoich, jakby właśnie połknęła jedną z tych
rozgrzewających Toffee, jakby rozmawiali i nie różniło się to od
ich rozmów na głos. Jakby się śmiali. Bo tak naprawdę
uśmiech nie schodził im z
twarzy. Trudno sobie to wyobrazić, ale tak właśnie było. Jakby
chcieli powiedzieć sobie wszystkie sekrety na świecie, te
bezsensowne, te ważne i te głupie i bezużyteczne i jakby nie
musieli się bać. Niczego.
Jakby. Jakby.
Oni nie byli kochankami, ani
zdesperowanymi młodymi ludźmi ratujących się miłością, choć
dla niektórych na to właśnie mogło wyglądać. Ani dwóch
nudnych, egoistycznych, denerwujących osób które za dużo mówiły,
za dużo płakały i mówiły
tylko o swojej miłości.
Byli sobą. Agnes i George. Po prostu w ciemnym, zgniłym tunelu
Hogwartu. Wariaci, najwięcej siebie warci.
*
Hermiona otworzyła oczy w ten świeży, zimny świąteczny poranek i wiedziała, że czegoś jej brakowało. Postawiła nogi na parkiecie i rozejrzała się po swoim dormitorium. Powietrze było rześkie, jak każdego poranka w zimie. W piecu który ogrzewał pomieszczenie dopalały się ostatnie resztki węgla. Skrzaty zawsze przychodziło około godziny ósmej, żeby ponownie rozpalić ogień. Zazwyczaj w takie dni, cała wieża byłaby opuszczona, większość uczniów w swoich domach, ale w tym roku było inaczej. W tym roku każdy musiał zostać do koncertu. Polecenie dyrektorki. Za to wszystkie rodziny były uroczyście zaproszone, aby obejrzeć występy przygotowane na tę okazje.
Hermiona miała serdecznie dość tej całej epicznej atmosfery koncertu, to był fakt, który ją sam nieco przerażał. Zawsze wspierała takie akcje. Wspierałaby i w tym roku, gdyby po prostu mogła być ze swoimi przyjaciółmi, gdyby był tu Harry. Wtedy może i Ron...
Nie mogła zmienić tego co było.
Wstała i ubrała wełniany sweter na swoją piżamę. Z szuflady gdzie trzymała spodnie wzięła do ręki pierwszy skrawek materiału jaki napotkała i szybko się w nie ubrała. Ginny jeszcze mocno spała. Po wojnie miały całe dormitorium dla siebie.
Musiała się przejść, choć tak naprawdę bała się. Bała się pustych korytarzy, tej ciszy i echa swoich kroków. Bała się spojrzeć prawdzie w twarz. Prawda miała różne twarze. Nosiły je także osoby.
Objęła się obiema rękoma wokół pasa, miała dreszcze. Nie wiedziała czemu te święta musiały takie być. Stanęła przed jednym oknem, w jednym z korytarzy. Ceglany parapet był zakurzony, zaczęła rysować palcami w pyłu. Zamyślona, pogubiona w całej sytuacji. Obiecała sobie przed rozpoczęciem roku, że ten rok będzie inny. Nie chodziło jej o całkowite szczęście, ale choć o odrobinę normalności. Odrobinę odpoczynku od tajemnic, niewytłumaczonych zdarzeń i pytań. Myślała, że nie będzie to takie trudne. Wygrali wojnę, w końcu! Szkoła została odbudowana, miała przyjaciół i … miłość. Miała. Rzeczywiście.
I tu wszystko obraca się o trzysta sześćdziesiąt stopni. Straciła Rona, – jako swojego chłopaka. I to była jej własna decyzja. Dlaczego?
Straciła swoich rodziców, – to również był jej wybór. Dlaczego?
Chciała wrócić do Hogwartu, myśląc, iż to przyniesie jej szczęśliwe zakończenie. Jak widać, wszystko tylko nie to. Dlaczego?
Straciła Nel, tak dawno temu i wciąż nie mogła jej zapomnieć. Dlaczego?
Naciągnęła sweter na swoje zimne nadgarstki. Czy to w ogóle miało sens, zadawanie sobie tego pytania? Nie. Odwróciła się od okna. Musiała sobie z tym poradzić. Przed wszystkim chciała odnaleźć trochę szczęścia dzisiaj. Albo przynajmniej dać komuś uczucie radości, skoro ona sama nie była w stanie się cieszyć.
Były święta. Wykrzywiła usta. Były święta i powinny być przepiękne. Wolne, a były po prostu jak jedna wielka dziura. Były puste.
*
Zawsze bałem się mojego kuzyna. Kiedy byliśmy jeszcze dziećmi, często nie mieliśmy innego wyboru jak spędzanie razem wakacji. Nie było sąsiadów, nie było innej alternatywy, byliśmy zdani na siebie.
– Krysiek!
– wołał do mnie.Augustus
wręcz kochał mnie przezywać. Był przekonany, iż wszyscy w
rodzinie kochali mnie bardziej, lub przynajmniej pokładali we mnie
większe nadzieję niż w niego. Bo przecież miłość w
rodzinie takiej jak mojej było pojęciem absurdalnym, wręcz
abstrakcyjnym.
Oczywiście,
że się buntowałem. – Nie nazywaj mnie
tak! – odpowiadałem. Ale to nigdy nic
nie zmieniło.
Augustus
nie rozumiał, że nie miałem wpływu na to, jak mnie traktowano w
rodzinie. Nawet jego rodzice woleli mnie od swojego syna. Ja byłem
młodszy, normalniejszy, ładniejszy, zachowywałem się jak na
młodego arystokrata przystało. Augustus, no cóż. On był inny.
Wyróżniał się. Jego oczy miały coś nieodgadnionego. Nie
odpowiadał na pytania w ten sposób jakby się od niego oczekiwało.
Bawił się sam, i kochał wymyślać sobie jakieś historie, którymi
mnie później straszył. Nie lubił mnie, choćby dlatego, że
przeze mnie traktowano go jak coś zbędnego.
Odkąd
pamiętam, jako mały chłopak chciałem zdobyć jego sympatię, co
najmniej akceptacje. Później się poddałem, wakacje zaczęliśmy
spędzać osobno, on zaczął chodzić do Hogwartu i od tego czasu
przybrałem inną taktykę. Próbowałem zapomnieć, że Augustus
istnieje i że jest moim kuzynem.
Wiedziałem,
że jest samotnikiem. Zdolnym uczniem, ale nie ulubieńcem
nauczycieli. Oni też nie wiedzieli jak go odebrać.
Nie
wiedziałem wtedy, jak się z Nim skontaktował. Ani kiedy w ogóle
wpadł na ten pomysł, albo kiedy się o Nim dowiedział. Dzisiaj
zakładam, że musiało to być przed podjęciem pracy w
Ministerstwie w Departamencie Tajemnic. Mimo wszystko, nie mogę być
tego pewien. Augustus był zawsze inny, nie zły. Ale nasza rodzina i
jego charakter sprawiły, że nie pozostało mu nic innego. Czy ja
właśnie próbowałem go usprawiedliwić? Nie wiem. Nie. Po prostu
tak było. Wręcz przeciwnie. Nie pozostało mu nic innego, ale
właśnie dlatego nie powinien był wybierać tej drogi. Gdyby
naprawdę był coś wart, wart swojej odmienności walczył by o
wolność. Nie uciekałby.
To
on zabił młodego Freda. Przez co mogłem zawrzeć dobry układ z tą
Ventimiglio.
To
on zmanierował Lucjusza, wtedy kiedy chodziliśmy do szkoły.
To
on kazał mu, dowiedzieć się gdzie rośnie Amigroza, żeby później
dostarczyć ją Czernemu Panu.
To
on sprawił, że musiałem zmienić swoje imię, swoją tożsamość
i wyjechać. Wszystko stało się przez niego.
A
teraz, po tylu latach, stał przede mną.
– Cześć,
Krysiek. Nieźle urosłeś przez ten czas. –
*
– Granger. –
Puste i zimne. Jak ten głos, kiedyś. Nie zadawała już sobie
pytania, skąd i jak i dlaczego. Odwróciła głowę w stronę tego
głosu. W stronę kogoś, kogo nie powinno tutaj być. Nie w ten
dzień, nie teraz.
– Zanim zapytasz się mnie, co tutaj robię... – zaczął –
Powiem, że nie mam pojęcia. –
Hermiona się zdziwiła. Ale nie miała czasu, żeby odpowiedzieć,
albo pociągnąć swoje zdziwienie dalej.
Draco stał kilka metrów dalej, blisko zejścia w dół.
– Ale wiem, że musimy porozmawiać – stwierdził i podszedł w
tym samym momencie bliżej. Jedyne co była w stanie odpowiedzieć
było :
– Tutaj?
Draco Malfoy wzruszył ramionami.
– I tak nikogo tu nie ma. Chyba, że właśnie to jest twoim
problemem. –
Nie wiedziała co zrobić, czuła się napadnięta. Nie wiedziała co
myśleć, ale pomimo wszystko po kilku sekundach skinęła powoli
głową. Draco zrobił to samo i równocześnie zbliżył się
jeszcze o kilka kroków. Powoli, jakby sam nie wiedział czy to co
robi, było tym czego naprawdę chce. Tym razem nie było chwili
ciszy i milczenia. Był mocno zdeterminowany nie dać dojść ciszy
do głosu. Bał się jej. Tak jak każdej nocy zresztą.
– Nie jestem w tym dobry. W rozmowach. Nigdy nie musiałem. –
zrobił przerwę. Krótką – Ale wiem, że Krystian Melphis wie
wszystko, czego my chcemy wiedzieć. Po części też jest w to
zamieszany –
Hermiona poczuła jak wszystkie jej mięśnie napinają się
zaalarmowane. Skąd on o tym wie? Przecież w wizjach widzieli tylko
jego ojca, prawda? To tylko jej wizja pokazała Melphisa...
– Skąd o tym wiesz? – zapytała, nie zastanawiając się nad
niczym.
Malfoy podniósł do góry brwi, i szybko odwrócił swoje
spojrzenie, jakby zrozumiał, że powiedział coś, czego nie
powinien był mówić lub gorzej, wiedzieć.
– Zobaczyłem go w jednych z tych... wspomnień. – Jego głos
był gładki, nie można było odgadnąć jego prawdziwych myśli.
Hermiona zmarszczyła czoło, równocześnie chowając ręce do
kieszeni, było strasznie zimno, a jej palce już zdążyły
skostnieć. – Ty też? –
Wciąż nie mogła w to uwierzyć.
– Tak. – powiedział prosto. Skinęła lekko głową, myśląc
nad tym co powinna teraz powiedzieć.
– To co o nim myślisz? – zapytała w końcu. Malfoy uśmiechnął
się markotnie, i podszedł bliżej, opierając się o parapet.
Spojrzał krótko za siebie, widząc szlaki na powierzchni kurzu
ponownie wygiął usta do grymasu, który było trudno
zidentyfikować.
– Nienawidzę go – odparł. – Ale to nie jest określenie które
pasuje w stu procentach. –
– Pytałam, co o nim myślisz, Malfoy. Nienawiść do kogoś
to nie jest myśl, to jest odczucie – stwierdziła, odzyskując
swoją głowę w tym wszystkim. Malfoy wzruszył ramionami. – Dla
mnie to to samo. Myślę, że jest dziwny, a nie ma powodu żeby być
dziwnym. Jest nowy, ale każdy nowy nauczyciel powinien być za
swoimi, szczególnie kiedy jest głową domu. On sprawia wrażenie,
jakby nienawidził każdego kto jest z mojego domu. Na dodatek
ostatnio zachowuje się dosyć niepozornie. A ludzie którzy na
początku zachowują się dziwnie, a potem niepozornie ogółem nie
mają nic dobrego w planach. Uwierz mi, wiem o czym mówię. Tej
samej strategi używałem na szóstym roku. –
Hermiona patrzyła się na niego, nie wiedząc jak odebrać jego
słowa. Za dużo mówił, ale nie powiedział nic konkretnego. Nie
oburzał się. Nawet ta gorycz w jego głosie wydawała się być
mniejsza. Nagle poczuła, że coś za tym wszystkim się kryło.
Malfoy wiedział coś, o czym ona nie wiedziała. W tym nie było
wątpliwości, ale co? I dlaczego nie chciał jej tego powiedzieć
wprost.
– Ej, Granger. Mówię coś do ciebie.
Odwróciła się w jego stronę.
– Możesz mi powiedzieć, co to takiego jest? – powiedziała,
czując lekkie podenerwowanie, to które mówiło jej, że miała
racje. Kiedy napotkała jego oczy nie miała już żadnych
wątpliwości.
– O czym ty znów bredzisz?
– O tym, że coś ukrywasz. Nie wiem co to jest, ale nie jestem głupia, wbrew wszystkiemu co o mnie myślisz. –
– Wiem, że nie jesteś. Inaczej nie marnowałbym czasu na tą rozmowę. – odparł cicho, ale stanowczo.
– Nie wymijaj tematu. Malfoy, powiedz mi. Co to jest. –
Myślała że on znów będzie robił uniki, ale tym razem jej przeczucie ją zmyliło. Milczał. Zacisnął swoje blade usta i milczał.
– Czyli mam rację. –
Prychnął i odepchnął się od marmuru.– Oczywiście, że masz. Ale i tak ci nie powiem. – i tu uciszył ją gestem – Bo nie mogę. Nie ode mnie powinnaś to wiedzieć. –
– A od kiedy ty się przejmujesz tym od kogo dostaję wiadomości, co? –
– Przykro mi, Granger. Ale nie powiem ci i to nie miało być tematem tej rozmowy. –
– W takim razie ja nie będę rozmawiać w ogóle, jeśli nie powiesz mi o co chodzi. –
Malfoy przewrócił głową na bok i złapał się za nasadę nosa. Jego ręce były blade, cienkie, długie. Nie miał ochoty na tą rozmowę, zmuszał się. Łamał wszelkie zasady i nawet nie wiedział czemu. Jego życie wyglądało jak jedno wielkie bagno. A on stał sobie tutaj na korytarzu, w dzień świąt i wykazywał się jeszcze czymś podobnym jak honorem, bo naprawdę nie chciał (dlaczego w sumie nie?) aby Granger dowiedziała się od niego, iż Krystian był jej ojcem. Spuścił ręce jednym energicznym ruchem.
– Wspaniale, Granger. Nie musisz i szczerze nie mam najmniejszej ochoty, abyś cokolwiek mówiła. Nie potrzebuję twojej reakcji werbalnej. – powiedział, nie zastanawiając się nad swoim tonem.
Nastał moment ciszy. Oboje stali i nie odzywali się. Hermiona patrzyła się na niego z założonymi rękoma. Draco z zaciśniętymi ustami wbił swój wzrok w jej twarz. I tak na siebie patrzyli. Nie wiedząc czemu, nie wiedząc po co. Szukali, próbowali odnaleźć się w spojrzeniu drugiego. Oboje nie mieli zamiaru odpuścić. Jak dzieci które wbiły sobie coś do głowy.
– Nie rozumiem cię, Malfoy. – odezwała się w końcu.
– Och, proszę cię. Proszę nie rób z tego jakiejś para nienormalnej rozmowy filozoficznej o duszy człowieka i bla bla bla. – parsknął, odwracając się od niej – Wymieńmy fakty. Mój ojciec coś miał z tą całą Nel. Krystian o tym wie. Coś się stało. Wielki dramat. Miłość, złamane serca. Jakaś tajemnica. –
– Malfoy, nie sądzę, że … – odezwała się Hermiona, marszcząc czoło.
– Wszyscy wiemy, co stało się potem. Mój ojciec nie był dobry. Założył rodzinę, wychował aroganckiego syna... – tutaj wskazał ruchem ręki na siebie – Nie był nawet dobry w byciu śmierciożercą, - jeżeli w ogóle można powiedzieć, że można wykonywać to coś dobrze – teraz siedzi w Azkabanie...
– Malfoy... –
– Ale kogo to obchodzi! Mamy jakieś wizje, no i co? Coś się kiedyś stało, no i co? A jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, w tym pamiętniku był wpis tej Nel. DO MNIE. Rozumiesz? Napisała go osobiście, kiedy byłem jeszcze niemowlęciem. To jest chore psychicznie. Mówiła coś o jakimś Ogrodzie, Bibliotece... mam go zniszczyć, bo inaczej, tak przypuszczam, coś strasznego się stanie i ta cała bajka. Ale ja nie jestem waszym Potterem, nie mam zamiaru tego robić, dowiadywać się. Jeżeli coś się ma stać, proszę bardzo! Droga wolna. Nie obchodzi mnie to COŚ STRASZNEGO co się stało twojej … co się stało Nel. A jeśli chodzi o ciebie, Granger... – w tym momencie zastopował,żeby na nią spojrzeć.
– Mam dziwne przeczucie, iż w tym wszystkim chodzi o to, aby ta cała historia się powtórzyła. Zło zamieni się w dobro, ta cała bzdura. Ale czy ktoś się mnie pytał czy ja tego chcę? Nie. To że inaczej patrzę się teraz na świat nie musi oznaczać, baa! Na pewno nie oznacza że mam teraz zacząć kochać kogoś takiego jak ty! To jest jakiś absurd. Nie chciałem, żeby Nott coś ci zrobił, ale tylko bo mam dość cierpiących ludzi. A teraz wszystko wychodzi na to, iż nasza relacja jest lepsza niż twoja z Wieprzlejem! Merlinie, to jest chore. I co oni ode mnie oczekuję? Co oczekuję ode mnie życie, że mam sobie pomyśleć: Oh, ale ona jest niesamowita. I te wszystkie momenty pełne napięcia i zwierzania. Coś przecież to oznacza. Hm, chyba chcę coś więcej od niej. Chyba chcę ją nawet pocieszać i ją faktycznie poznać. –
Draco mówił szybko, jego słowa były obroną. – Ale to nie prawda. Nie chcę cię poznać. Nie jesteś nadzwyczajna, tylko dlatego że ze mną rozmawiasz. Po prostu tak się złożyło. Przez to szaleństwo z tym koncertem i wizjami. Ale właśnie dlatego już nie chcę mieć z tobą nic do czynienia. Nie chcę z tobą rozmawiać, nie chcę się wysilać, nie chcę się naradzać co dalej. Nie ma dalej, nie ma zagadek. Nie będzie też pisania sobie głupich wiadomości, ani śmierdzącego Pokoju Życzeń. Niczego. Rozumiesz? –
Podszedł do niej, teraz nie dzieliło ich więcej niż kilka centymetrów. Hermiona nie wiedziała co ma odpowiedzieć. Czuła tylko jego wzrok na sobie. Był taki jak zawsze. Przez wszystkie te lata. Jak szkło.
– O tym, że coś ukrywasz. Nie wiem co to jest, ale nie jestem głupia, wbrew wszystkiemu co o mnie myślisz. –
– Wiem, że nie jesteś. Inaczej nie marnowałbym czasu na tą rozmowę. – odparł cicho, ale stanowczo.
– Nie wymijaj tematu. Malfoy, powiedz mi. Co to jest. –
Myślała że on znów będzie robił uniki, ale tym razem jej przeczucie ją zmyliło. Milczał. Zacisnął swoje blade usta i milczał.
– Czyli mam rację. –
Prychnął i odepchnął się od marmuru.– Oczywiście, że masz. Ale i tak ci nie powiem. – i tu uciszył ją gestem – Bo nie mogę. Nie ode mnie powinnaś to wiedzieć. –
– A od kiedy ty się przejmujesz tym od kogo dostaję wiadomości, co? –
– Przykro mi, Granger. Ale nie powiem ci i to nie miało być tematem tej rozmowy. –
– W takim razie ja nie będę rozmawiać w ogóle, jeśli nie powiesz mi o co chodzi. –
Malfoy przewrócił głową na bok i złapał się za nasadę nosa. Jego ręce były blade, cienkie, długie. Nie miał ochoty na tą rozmowę, zmuszał się. Łamał wszelkie zasady i nawet nie wiedział czemu. Jego życie wyglądało jak jedno wielkie bagno. A on stał sobie tutaj na korytarzu, w dzień świąt i wykazywał się jeszcze czymś podobnym jak honorem, bo naprawdę nie chciał (dlaczego w sumie nie?) aby Granger dowiedziała się od niego, iż Krystian był jej ojcem. Spuścił ręce jednym energicznym ruchem.
– Wspaniale, Granger. Nie musisz i szczerze nie mam najmniejszej ochoty, abyś cokolwiek mówiła. Nie potrzebuję twojej reakcji werbalnej. – powiedział, nie zastanawiając się nad swoim tonem.
Nastał moment ciszy. Oboje stali i nie odzywali się. Hermiona patrzyła się na niego z założonymi rękoma. Draco z zaciśniętymi ustami wbił swój wzrok w jej twarz. I tak na siebie patrzyli. Nie wiedząc czemu, nie wiedząc po co. Szukali, próbowali odnaleźć się w spojrzeniu drugiego. Oboje nie mieli zamiaru odpuścić. Jak dzieci które wbiły sobie coś do głowy.
– Nie rozumiem cię, Malfoy. – odezwała się w końcu.
– Och, proszę cię. Proszę nie rób z tego jakiejś para nienormalnej rozmowy filozoficznej o duszy człowieka i bla bla bla. – parsknął, odwracając się od niej – Wymieńmy fakty. Mój ojciec coś miał z tą całą Nel. Krystian o tym wie. Coś się stało. Wielki dramat. Miłość, złamane serca. Jakaś tajemnica. –
– Malfoy, nie sądzę, że … – odezwała się Hermiona, marszcząc czoło.
– Wszyscy wiemy, co stało się potem. Mój ojciec nie był dobry. Założył rodzinę, wychował aroganckiego syna... – tutaj wskazał ruchem ręki na siebie – Nie był nawet dobry w byciu śmierciożercą, - jeżeli w ogóle można powiedzieć, że można wykonywać to coś dobrze – teraz siedzi w Azkabanie...
– Malfoy... –
– Ale kogo to obchodzi! Mamy jakieś wizje, no i co? Coś się kiedyś stało, no i co? A jeśli tak bardzo chcesz wiedzieć, w tym pamiętniku był wpis tej Nel. DO MNIE. Rozumiesz? Napisała go osobiście, kiedy byłem jeszcze niemowlęciem. To jest chore psychicznie. Mówiła coś o jakimś Ogrodzie, Bibliotece... mam go zniszczyć, bo inaczej, tak przypuszczam, coś strasznego się stanie i ta cała bajka. Ale ja nie jestem waszym Potterem, nie mam zamiaru tego robić, dowiadywać się. Jeżeli coś się ma stać, proszę bardzo! Droga wolna. Nie obchodzi mnie to COŚ STRASZNEGO co się stało twojej … co się stało Nel. A jeśli chodzi o ciebie, Granger... – w tym momencie zastopował,żeby na nią spojrzeć.
– Mam dziwne przeczucie, iż w tym wszystkim chodzi o to, aby ta cała historia się powtórzyła. Zło zamieni się w dobro, ta cała bzdura. Ale czy ktoś się mnie pytał czy ja tego chcę? Nie. To że inaczej patrzę się teraz na świat nie musi oznaczać, baa! Na pewno nie oznacza że mam teraz zacząć kochać kogoś takiego jak ty! To jest jakiś absurd. Nie chciałem, żeby Nott coś ci zrobił, ale tylko bo mam dość cierpiących ludzi. A teraz wszystko wychodzi na to, iż nasza relacja jest lepsza niż twoja z Wieprzlejem! Merlinie, to jest chore. I co oni ode mnie oczekuję? Co oczekuję ode mnie życie, że mam sobie pomyśleć: Oh, ale ona jest niesamowita. I te wszystkie momenty pełne napięcia i zwierzania. Coś przecież to oznacza. Hm, chyba chcę coś więcej od niej. Chyba chcę ją nawet pocieszać i ją faktycznie poznać. –
Draco mówił szybko, jego słowa były obroną. – Ale to nie prawda. Nie chcę cię poznać. Nie jesteś nadzwyczajna, tylko dlatego że ze mną rozmawiasz. Po prostu tak się złożyło. Przez to szaleństwo z tym koncertem i wizjami. Ale właśnie dlatego już nie chcę mieć z tobą nic do czynienia. Nie chcę z tobą rozmawiać, nie chcę się wysilać, nie chcę się naradzać co dalej. Nie ma dalej, nie ma zagadek. Nie będzie też pisania sobie głupich wiadomości, ani śmierdzącego Pokoju Życzeń. Niczego. Rozumiesz? –
Podszedł do niej, teraz nie dzieliło ich więcej niż kilka centymetrów. Hermiona nie wiedziała co ma odpowiedzieć. Czuła tylko jego wzrok na sobie. Był taki jak zawsze. Przez wszystkie te lata. Jak szkło.
Czuli swój oddech na sobie. Było niewiarygodnie zimno na korytarzu.
– Mówię, czy mnie rozumiesz?
– Tak.
– Świetnie.
Po chwili:
– Jesteś zła?
– Tak .
Krótkie wdechy i wydechy i zimno pomiędzy, zimno wszędzie. Powinni
iść. Powinni się odwrócić.
Ale …
Zamiast tego jego ręce mocno zacisnęły się na jej twarzy. Nie
było tej chwili pomiędzy. Tej sekundy czekania.
Pocałował ją. Poczuł jak wpuszcza jego oddech w jego usta. Poczuł
ciepło drugiego ciała na sobie i zimno wokół. Usta jak usta. Ale
ten dotyk, ta złość. To wszystko.
Czuł jej sprzeciw, ale wiedział, że nie była zaskoczona. Na to
była zbyt inteligentna. Nie próbował jej uwieść, nie próbował
sprawić jej przyjemności. Ten dotyk miał boleć, miał być
nieprzyjemny. Miał mu uświadomić, że to co czuł było chore. Że
to nie miało prawo istnienia. Miał mu uświadomić, że brzydzi się
tego dotyku. Tego zbliżenia.
Raz na zawsze zagłuszyć głosy w jego podświadomości. Miłość
nie była czymś dobrym. Niszczyła.
Już miał ją puścić, już miał cieszyć się zwycięstwem, kiedy
poczuł jej reakcje. Wbiła się w jego usta, wyzywała go. Poczuł
jej ręce na swoim karku. Ściągały go na dół.
Zaczął się bać.
Zaczął panikować.
Bo pojawiło się coś. Coś co rosło, za każdym razem, kiedy odwzajemniał ten zwariowany pocałunek.
Pożądanie Ale to też nie było wszystko. Bo gdyby to było tylko pożądanie, jakoś by jeszcze dał radę.
Nie chciał jej puścić.
*
Nie wiem kto to jeszcze czyta. Moje życie zaczęło w ostatnim czasie wariować, to stwierdziłam, że w moim już wiecznie ciągnącym się opowiadaniu też musi stać się coś zwariowanego.
To brzmi jakbym wymuszało coś na tej historii, ale ... no nic.
Ile ja na to czekałam. Mam nadzieję, że kiedyś to zakończysz. To było jedno z pierwszych Dramione, jakie przeczytałam w swoim życiu i chciałabym poznać finał tej historii.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Lilith 💜
C-U-D-O-W-N-E.
OdpowiedzUsuńBłagam tylko, żebyś to nadal pisała, bo ta historia to jedno z najlepszych Dramione jakie kiedykolwiek czytałam. Życzę dużo weny i ogólnie poprawy samopoczucia ��
Kadee
Żyjesz? Będziesz jeszcze pisać?
OdpowiedzUsuń:(
jakie to śmieszne, że właśnie w ostatnich dniach zaczęłam się zbierać żeby jeszcze pisać. To takie miłe, że ktoś tu jeszcze zagląda. Nie obiecuję, że dokończę historie tak jak chciałam, ale może wkrótce coś się pojawi na tym blogu! Dziękuję za wsparcie! Proszę mówić dalej, jeżeli jest taka możliwośc. Pozdrawia
Usuńjakie to śmieszne, że właśnie w ostatnich dniach zaczęłam się zbierać żeby jeszcze pisać. To takie miłe, że ktoś tu jeszcze zagląda. Nie obiecuję, że dokończę historie tak jak chciałam, ale może wkrótce coś się pojawi na tym blogu! Dziękuję za wsparcie! Proszę mówić dalej, jeżeli jest taka możliwośc. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńjezu
OdpowiedzUsuń