XIX. Rozdział - Milcząc
"Któż
jest tak stały, by nie dał się uwieść?"
Shakespeare
Wszystko ma swój czas, i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem.
Jest czas rodzenia i czas umierania, [...]
Czas płaczu i czas śmiechu, [...]
czas rzucania kamieni i czas ich zbierania [...
czas szukania i czas tracenia
czas wojny i czas pokoju
czas milczenia i czas mówienia
czas miłowania i czas nienawiści ...
Wszystko ma swój czas, i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem.
Jest czas rodzenia i czas umierania, [...]
Czas płaczu i czas śmiechu, [...]
czas rzucania kamieni i czas ich zbierania [...
czas szukania i czas tracenia
czas wojny i czas pokoju
czas milczenia i czas mówienia
czas miłowania i czas nienawiści ...
-Koh
3,1-12.
*
Wspomnienie Agnes...
Hogsmeade
było naprawdę zwykłą wioską. Nic specjalnego. Nie wiem czemu
wszyscy zachwycali się tym wypadem. Może właśnie dlatego, że
można było wyjść. Gdzieś. A w tym wypadku nie miało znaczenia
jakie to "gdzieś" jest.
Przynajmniej
myślałam tak, kiedy stawiałam tam moje pierwsze kroki. Obok mnie
szła Hermiona z Ronem, trochę dalej Neville z Luną. Dzisiaj od
rana miała na twarzy niezwykle trzeźwy, jak na nią, uśmiech. Ten
chłopak dobrze na nią działał. Wprawdzie dobrze, że Luna była
sobą, ale przecież nie można cały czas być gdzieś daleko.
Neville przywoływał ją z tego świata. Myślę, iż to był ich
styl, uzupełniali się. Jak Luna uzupełniała Neville'a? No cóż...
-
Te liście są naprawdę niewiarygodne. Ich sok potrafi wyleczyć
nawet...
-
Ej Neville...! Pamiętasz minę Mcgonagall, gdy przed jej oczami
zamieniłeś kielich w ptaka? - zawołał Ron, odwracając się do
chłopaka. Neville na chwilę zmarszczył czoło, po czym uśmiechnął
się nieśmiało.
-Tak.
To był chyba pierwszy raz, kiedy się do mnie uśmiechnęła. W
sumie, za takie coś, daje tylko dziesięć punktów. Mi dała
dwadzieścia - odpowiedział z blaskiem w oczach. Ron zwrócił się
znów do Hermiony.
-
To było naprawdę super. Szkoda, że nie mogłaś tego zobaczyć -
stwierdził.
Po
chwili stawiania kroków na błotnistej drodze, Luna pociągnęła
Neville'a za rękaw.
-
Opowiadałeś o liściach piegowatych. Zastanawiam się, czy można
je jeszcze gdzieś zebrać - powiedziała blondynka lekkim, jak
powiew wiatru, głosem.
- Ach,
no tak. Zapomniałem. Problem w tym, że nikt od wieków ich nie
znalazł. Wiadome jest, że istnieją, ale nikt nie może ich znaleźć
- odpowiedział Neville.
Dla
mnie to jedno z najpiękniejszych uzupełnień, na które się
natknęłam. Trudno jest znaleźć w naszym świecie jeszcze ludzi,
potrfiących słuchać. Dla mnie słuchanie to w pewnym sensie
sztuka. Tak bardzo lubimy, jak się nas słucha, jak ktoś interesuje
się tym co mówimy. Jak sam nam przypomni o czym chcieliśmy
powiedzieć, jeżeli nam wyleciało to z głowy.
Szliśmy
dalej. Słońce wprawdzie nieco chowało się za chmurami, a wiatr
dodawał nam rumieńców, ale każdy z nas miał idealną pogodę w
duchu.
Hogsmeade
był zwyczajną wioską. Do czasu, gdy nie zaczęło się odkrywać
tych przeróżnych miejsc. Tak. Ron i Hermiona pomimo, że chciałam,
aby pobyli trochę sami, uparli się pokazać mi wioskę, a
szczególnie niejaki pub "Pod Trzema Miotłami". Kiedy
otwarliśmy drzwi do nosa wleciał nam zapach goździków, dymu i
czegoś słodkiego, czego nie umiałam nazwać. Było gwarno i na
pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że nie ma już żadnego
miejsca. Tak, na pierwszy rzut oka. Na drugi przeciskaliśmy się
między stołami i ludźmi siedzącymi na swoich koślawych stołkach.
A na trzeci, dostrzegliśmy tak jakby połowę stolika w jednym kącie
z paroma wolnymi taboretami. Niedaleko znajdowało się palenisko,
gdzie ogień z apetytem pożerał suche strzapy drewna.
Hermiona
ściągnęła płaszcz, a Ron jedynie rzucił sweter na swoje
miejsce, po czym szybko znów zaczął się przeciskać przez
labirynt krzeseł, ławek i stołów, tym razem w kierunku baru.
-
Niema tu kelnerki? - zapytałam.
-
Jest, ale... będzie szybciej jak od razu zamówi przy barze -
odparła Hermiona pocierając sobie ręce.
Rozglądnęłam
się. Widziałam uczniów, śmiejących się i rozmawiających.
Powoli oznaki tego, że dwa miesiące temu była wojna, zaczynały
zanikać. Rany się zabliźniać. W tłumie dostrzegłam Rona, który
wracał do nas z trzema butelkami w ręce i kufelkami.
Gdy
butelki stały na naszym stole, przekrzywiłam głowę na bok.
-
Już przygrzane – powiedział Ron. Hermiona sięgnęła po jedną z
butelek i nalała sobie do szklanki. Napój zapienił się mocno, a
ja poczułam ten słodki aromat, który już wcześniej zakradł się
do mojego nosa, kiedy tu wchodziłam.
-
A to jest...? - zaczęłam. Hermiona przetarła sobie usta.
-
To piwo kremowe. Specjalność Hogsmeade – wyjaśniła; jej oczy
błyszczały rozbawione. Ron właśnie dopijał swoje do końca. W
końcu ja też sobie nalałam i zaczęłam pić. Pierwszy łyk po
prostu rozpłynął mi się w ustach. Ciepłe, słodkie... W życiu
czegoś podobnego nie piłam. Teraz byłam w stanie zrozumieć
zachowanie Rona. Nie mogłam oderwać się od mojego kufla, od tego
napoju, co rozgrzewał mnie od środka.
Kufelek
natrafił na blat stołu, pusty, nie zważając na resztkę pianki,
która została na dnie.
-
To było....- Szukałam odpowiedniego słowa, aby opisać ten smak.
Ron uśmiechał się razem z Hermioną. Dobrze ze sobą wyglądali.
Dobrze. Tak ciepło. Przyjaźnie. Mocno. Ale... jako para? Nie mogłam
tego oceniać, przecież sama nie miałam zbytnio dużego
doświadczenia w tych sprawach. Podobał mi się ich uśmiech. -
Pyszne. Super. Delicieux - wykrztusiłam.
Posiedzieliśmy
jeszcze jakiś czas w tym gwarnym miejscu, gdzie każdy mógł
zapomnieć o nauce, zadaniach domowych, zawodach... problemach. To
wszystko jakoś ginęło w tym zgiełku. Kryło się po kątach, pod
krzesłami i stołami, w szparach starej drewnianej podłogi. Ale
powracało. Jak nie na drodze powrotnej, to w zamku. W szkole. W
miejscach, gdzie wspomnienia powracały. Dla każdego były to inne
miejsca.
Gdy
wyszliśmy z pubu, powiedziałam, że chcę rozejrzeć się w spokoju
za piórem, które mi się złamało. To nie była prawda. Miałam
jeszcze mnóstwo piór. W rzeczywistości chciałam dać im trochę
czasu dla siebie. Potrzebowali tego. Starali się, żeby było mi
miło, ale ja i tak zawsze nie będę pasować, nie będę uzupełniać
im miejsca, które zawsze należało do Harry'ego.
Myślę,
że Hermiona mnie przejrzała. Spodziewałam się tego. Czuła bardzo
dużo rzeczy. Ale zaakceptowała to, rozumiała. Może nawet była mi
wdzięczna.
Odeszłam
więc i zaczęłam się zastanawiać, gdzie mogłabym pójść.
Przynajmniej próbowałam udawać przed samą sobą, iż się
zastanawiam. Ja już to wiedziałam.
George
był w Hogsmeade. Pewnie Ron też będzie chciał go odwiedzić,
jednak może jeszcze zdążę zrobić to przed nim. Tylko ja nie
chciałam mu przeszkadzać, ja nawet nie wiedziałam, czy on również
chce mnie widzieć. W sensie... "widzieć". Spotkać.
Porozmawiać. Ostatnim razem byłam w dosyć kiepskim stanie. Było
mi wstyd za moje zachowanie. Ale co się stało, to się stało. Nie
pomogę sobie ciągle przypominając to zdarzenie.
Strach
nas blokuje. I może działać w dwóch przestrzeniach czasowych. W
przyszłości i w przeszłości. A raczej kiedy myślimy o tym czy o
drugim. W przeszłości jako poczucie winy i wstyd, a w
przyszłości... jako obawa, niepewność.
Agnes,
moja droga! Przestań myśleć o tym, co się stało i o tym co
będzie. Popatrzyłam się więc na drogę przede mną. Patrzyłam na
każdą twarz ludzi, zważałam uwagę na ich ruchy, na ich grymasy,
a czasem jakieś słowo przebiegło koło mnie. Krok po kroku.
Zobaczyłam ptaka na niebie nieokreślonego koloru i się
uśmiechnęłam. Przywołanie do danego momentu pomaga. Już po
chwili stałam przed sklepem. Stało tutaj chyba najwięcej osób;
dużo młodszych uczniów.
Otwarłam
drzwi... nie,nie otwarłam ich. Były już otwarte. Nie zamykały
się. Zaparło mi dech, czemu ich tu było tak dużo. Ludzi.
Ten
sklep tak bardzo różnił się od tego w którym byłam. Właśnie,
Agnes. Ten jest pełny. Tam było pusto. Tylko on i ja. Nasze
pierwsze spotkanie. Kwiatek, motylek.
Zobaczyłam
go po paru sekundach. A raczej dostrzegłam jego włosy. Właśnie
rozmawiał z dziewczyną. Była w moim wieku. Uśmiechał się.
Żartował, pokazywał jej coś. Próbowałam się przecisnąć,
rzucając bezsensownymi "przepraszam" na boki. Nikt i tak
ich nie słyszał. Wszyscy za bardzo byli zajęci artykułami tego
sklepu. Wynalazkami tego chłopaka, który już był mężczyzną.
Nie. Wynalazkami jego i jego brata. Freda.
Trwało
to chwilę, ale w końcu stałam tuż za jego plecami. I chociaż
byłam tak blisko, czułam się od niego dalej, niż jak byłam w
zamku. Czemu?
Otworzyłam
usta, chciałam nawet wyciągnąć rękę, ale nie dałam rady. Jakby
ktoś odciął mnie od energii, siły. On nadal rozmawiał. Widziałam
jak aktorsko gestykulował rękoma. Słyszałam jego głos. Czułam
jak teraz wszyscy wkoło rzucali we mnie słowami. Ale nie mogłam
ruszyć się z miejsca.
W
końcu skończył rozmawiać, dziewczyna odeszła i pognała do kasy.
A on po prostu poszedł dalej, nie obracając się do tyłu. No bo
niby czemu?
Czułam
się głupio. Czułam się beznadziejnie. Co ja tu robiłam? Miałam
ledwie siedemnaście lat, a on...? Na pewno był po dwudziestce.
Czego od niego chciałam? Przecież on był tylko przypadkową osobą,
która mi pomogła. Nic więcej. Tak? To czemu odwiedził mnie w
Hogwarcie?
-
Mogłabyś się wreszcie ruszyć? - Usłyszałam za sobą. Nie
posłałam tej osobie spojrzenia. Odsunęłam się tylko, stojąc
nagle obok małych schodków prowadzących na górę. Były
zabezpieczone jednym sznurkiem i tabliczką, że wejścia na górę
nie ma.
Nie
wiem co mną zawładnęło, ale ja po prostu zignorowałam tą
tabliczkę, ten sznurek. Zaczęłam wchodzić schodami. Jak nie było
wejścia, jak było? Po co pisać takie bzdety na tabliczce? Można
by przecież napisać, że wejście na górę jest zabronione, albo
coś w tym stylu.
Stanęłam
na poddaszu. Niewielkim. Było ciepło, a z dołu słyszałam głosy
dzieci, ich śmiechy. Wszędzie były kartony. Na podłodze, która
była wyścielona gazetą, leżały... leżało dużo rzeczy. Moje
kroki lekko zaszeleściły na papierze. Stanęłam na środku
pomieszczenia, na przeciwko okna, wychodzącego na pagórek, na kilka
dachów. Na wzniesieniu można było dostrzec coś takiego, jak
chatkę. Podeszłam bliżej.
-
Kto pozwolił ci tu wejść? - powiedział głos za mną. Moje serce
stanęło. Odwróciłam się i całe moje ciało zastygło. Patrzyłam
się w brązowe oczy George'a, które zobaczyły mnie... rozpoznały
mnie. Otworzył usta, ale nie był w stanie nic powiedzieć. Przez
chwilę jeszcze czas się wydłużył. Przez chwilę jeszcze w mojej
głowie nie było żadnej myśli.
Szybko
odwrócił głowę.
-
Nie wiedziałem, że to ty. Ale wiesz... - zaczął. Nie uśmiechał
się. Dlaczego się nie uśmiechał?
-
Japrzepraszamniepowinnambyłatuwchodzić - powiedziałam za jednym
tchem. Szybko. Było mi głupio. Jeszcze raz na mnie spojrzał.
Uśmiechnął
się. Bardzo lekko. Nie byłam nawet pewna, czy to nie był wytwór
mojej wyobraźni.
-
Ale z drugiej strony, jaki normalny człowiek pisze na tabliczce, że
nie ma wejścia na górę, skoro jest? - Próbowałam jakoś się
usprawiedliwić. Mówiąc cokolwiek. Bezsensu.
-
Hm... - odparł, zakładając ręce. - A co, jeśli ten człowiek nie
jest normalny? - zapytał. Teraz przekrzywił głowę w bok.
Uśmiechał się. Ale jego oczy miały inny wyraz. Ciekawość.
-
To wtedy nie powinien być zaskoczony, skoro kogoś tu zastaje -
odpowiedziałam. Ale mój głos mnie już nie słuchał.Teraz się
zaśmiał. Wbijając wzrok krótko w gazety, a potem znów na mnie
parząc, powiedział:
-
Witaj, Agnes. Bałem się, że to jakieś dzieciaki. Chociaż w tym
wypadku, ty jesteś gorsza od nich - stwierdził. Zmieszałam się.
-
Czemu?
Podszedł
bliżej, odstawiając jakieś pudło na podłogę. Jakie to pudło
było nieważne. Nie, jakie ważne. Gdyby nie ono, nie wyszedłby na
górę.
-
Naprawdę nie wiesz? - Pokręciłam głową. - Bo ich musiałbym
wyrzucić, a ciebie nie mogę... - odparł. Stał teraz obok okna,
opierając się o jedną ścianę, ręce trzymał w kieszeni. Jak
można patrzeć się tylko w siebie i nie czuć potrzeby mówienia?
-
Mógłbyś - zaprzeczyłam. Uniósł brwi do góry.
-
Tak. Ale nie chcę.
Dziwna
była ta atmosfera. Nie zachowywał się jak zawsze. Patrzył się na
mnie inaczej. Nie tak, jak na tą dziewczynę. Gdzie była jego
radość, humor? Uśmiechał się. Ale był taki spokojny. Był...
smutny. Odwrócił wzrok, gdy już miałam wyciągnąć rękę.
-
Brakuje mi go. Freda. Mojego brata. Ale życie toczy się dalej.
Ludzie oczekują ode mnie, abym był taki, jak kiedyś. Śmiał się,
żartował. Tylko to gdzieś znikło. Nie ma tego. A oni nie chcą
zrozumieć. Nie rozumieją. Jakbym był taki, jaki jestem teraz,
przed tobą, każdy by się mnie pytał, czy wszystko w porządku –
mówił, patrząc się za okno.
Słuchałam.
Połykałam te słowa, jakbym nie słyszała już żadnych od
długiego czasu. Miały smak prawdy. Chciałam go zrozumieć. Nie
wiem czemu, ale chciałam. Potrzebowałam tego.
-
Rodzina i starzy znajomi w tej sytuacji stali się dla mnie ... -
próbował skończyć zdanie, ale nie umiał. Westchnął. Odwrócił
głowę i znów popatrzył się na mnie, podszedł bliżej. - Kocham
ich, ale oni chcą, żebym był taki jak kiedyś. A ja już nie
jestem. Nie potrafię. Te oczekiwania, nawet nieświadome, mnie
wykańczają. Rozumiesz? - mówił, marszcząc czoło. Nie byłam
przygotowana na taką rozmowę. Jak miałam odpowiedzieć? Jak tylko
czułam... czułam coś, czego nie potrafiłam wytłumaczyć.
-
Nie wiem - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Zamknął na chwilę
oczy.
-
Czułem się jak w klatce. Jak próbowałem wrócić do samego
siebie, coś się nie zgadzało. Pomimo wszystko wziąłem się w
garść. Myślałem, że nigdy nie będę czuć tej radośći.
Szczęścia. Spokoju. Ale wtedy przyszłaś ty. Nie wiem skąd. Ale
jesteś tu dzisiaj.
Muszę
być szczera. Wystraszyłam się. Bałam się. Mówił rzeczy
bardzo... mocne. Szczere. Za szczere.
Zobaczył
to. Szybko się wycofał. Odwrócił się.
-
O Matko, teraz cię wystraszyłem. Przepraszam. To brzmi wszystko tak
beznadziejnie. - Usłyszałam.
-
Nie.
-
To nie miało tak zabrzmieć. W ogóle co się ze mną dzieje?
Merlinie, Fred by mnie już wyśmiał.
Stał
dosyć długo, tam, na drugim końcu tego poddasza. Nie odzywał się.
W końcu to ja ruszyłam się z miejsca.
Stanęłam
za jego plecami, krótko przyglądając się jego kamizelce. Miał
bardzo ładny kark. Położyłam rękę na jego ramieniu. Bardzo
powoli. Widziałam moją rękę jak w spowolnieniu.
-
Nie przejmuj się. Każdy ma swoje chwile wariactwa - powiedziałam,
lekko się uśmiechając, przypominając sobie co się ze mną
działo, kiedy mnie znalazł. Człowiek nie jest ciągle taki sam.
Zaśmiał
się.
-
Teraz wiesz jak ja się czuję.
-
To znaczy? - zapytał. Odwrócił się.
-
To znaczy, że wiesz, jak to jest czuć wstyd za własne zachowanie –
odpowiedziałam; uśmiechnęłam się. Zrozumiał. - Zapewniam cię,
że moje było o wiele bardziej beznadziejne.
Pokręcił
głową, wreszcie się zaśmiał.
-
Nie - odparł.
-
Och, a przed chwilą byłeś taki szczery. Nie kłam! - rzuciłam
pretensjonalnie. Zaczął iść ku schodom.
-
Wcale nie kłamię.
-
Kłamiesz.
-
Nie...! - Upierał się. Założyłam ręce. Ten człowiek był
naprawdę nie zbyt normalny. Przynajmniej nie należał do
większości. - No, może troszeczkę - powiedział w końcu, a ja
klasnęłam w dłonie.
-
To wyrzucisz mnie, czy mam sama siebie wyrzucić? - zapytałam, kiedy
zatrzymał się tuż przy schodach. Rzucił mi krótkie spojrzenie. W
rękach trzymał teraz znów jakiś mały pakunek.
-
Ani to, ani to drugie - odpowiedział.
-
To co?
-
To, że urywam się z tego sklepu. Moi pracownicy powinni być w
stanie dać sobie radę beze mnie.
-
Aha - odparłam bardzo oryginalnie. George zaczął schodzić, więc
ja poszłam za nim. Schodki naprawdę były dosyć strome.
Gdy
byliśmy już na dole, George złapał mnie za nadgarstek. W sklepie
panował jeszcze większy tłum niż przedtem, więc to pewnie
dlatego. Jego dotyk odczuwałam bardziej, niż tych ludzi, którzy
przeciskali się koło mnie. W końcu znaleźliśmy się na zapleczu,
gdzie jakiś chłopak w uniformie właśnie coś rozpakowywał.
-
No, George, te twoje trawiaste dywaniki sprzedają się jak świeże
bułeczki. Szczególnie dziewczynom się podobają. Mamy jeszcze
tylko kilka sztuk... Trzeba będzie, och... - przerwał, kiedy
zobaczył mnie za plecami George'a. Spróbowałam się uśmiechnąć.
-
To jest Agnes, Will – przedstawił nas George.
-
Hej, Agnes - wystrzelił Will jak z pistoletu. Widać było jego
zdziwienie na twarz.
-
Te kwiatki są naprawdę super. Każda dziewczyna chce w końcu
choćby na parę sekund zamienić się w motyla - powiedziałam.
Nagle sobie przypomniałam, że George nadal trzymał mój
nadgarstek. Och, to dlatego to zdziwienie.
Will
pokiwał głową.
-
Mógłbyś przejąć sklep na chwilę? Przyniosłem ci jeszcze jedną
paczkę baloników, skończyły się - powiedział teraz George, po
czym pociągnął mnie ku drzwiom, parę metrów stąd. Will
potrzebował chwilę, aby odpowiedzieć. Długą chwilę.
-
Ech, jasne. Nie ma sprawy. - Usłyszałam, jak właśnie
wychodziliśmy przez drzwi. Trzask. I już nie było Willa i jego
zdumionej twarzy. Staliśmy na dosyć opustoszałej uliczce. Wiał
wiatr. Ale gdzieś tam na górze, słońce próbowało się przebić.
-
A teraz zapoznam cię z Hogsmead – oznajmił mężczyzna.
*
(To jest wspomnienie Agnes, dotyczy poprzedniego rozdziału.)
-
Tak to było - zakończyłam moje sprawozdanie. Fred przez dłuższą
chwilę się nie odzywał. Trochę się bałam. Nie powiedziałam
wszystkiego, ale jednak większość. Dlaczego w ogóle
opowiedziałam? Bo przez coś, czego nie mogłam wytłumaczyć,
chciałam, aby ci dwa bracia nadal byli ze sobą powiązani. Żeby
jeden wiedział o drugim i o tym, co się dzieje w jego życiu. Choć
to absurdalne, bo Fred nie żył. W obrazie były tylko cienie jego
osoby. To nie był on. A mimo to...
-
Ja nie mogę. Mój braciszek się zakochał - wychlipał Fred.
Spojrzałam na niego.
-
Fred... to nie możliwe, nie znamy się tak długo - zaprzeczyłam.
Jakoś przecież musiałam zaprzeczyć. - Nikt tak szybko się nie
zakochuje - wyszeptałam.
-
No to jest na najlepszej drodze, żeby to zrobić. Ale moim zdaniem
tu nie ma już różnicy. -
Westchnęłam.
- Widzisz, pierwsze objawy już widać. Westchnięcia - wygarnął
mi, przekrzywiając głowę na bok. Przewróciłam oczyma.
-
Ach, cicho bądź. Tak szczerze mówiąc, nie mogę teraz zajmować
się moimi uczuciami. Mam na głowie... dwie inne osoby.
*
Blaise
leżał na swoim łóżku. Cisza była miażdżąca. Zawsze to on w
jakiś sposób próbował ją zapełnić, ale nie tym razem. Teraz
dopiero zauważyłem, jak brakuje mi jego bezsensownej gadaniny.
Przyzwyczaiłam się do tego. Niedobrze. Przyzwyczajenia nie są
dobre. Nie mówię tego dlatego, bo zmądrzałem. Nie.
Mówię,
bo jakoś ogólnie się przyjęło, że przyzwyczajenia nie prowadzą
do niczego dobrego.
A
ja jestem stereotypem, ponieważ to powtarzam. Jestem nieoryginalną
osobą. Tak, takie myśli potrafią czołgać się przez głowę, jak
leży się w pokoju, w lochach, z przyjacielem, który nagle zamilkł.
Nie wiedziałem czemu. Wiedziałem tylko, że jest tu dla mnie. Chce
być dla mnie. Tylko ja miałem to gdzieś. Nie, że ja tak chciałam
się zachowywać, ale inaczej nie umiałem. Faktem było to, iż
nadal nic specjalnego nie czułem. Nie czułem i naprawdę nie
obchodziło mnie, iż Zabini zdecydował się tu zostać ze mną,
honorowo. Jakoś powinienem się postarać, wiem Tego wymagałaby
przyjaźń. Taka była ogólna definicja przyjaźni, prawda?
Ale
co można zrobić, jak się chce coś czuć? Naprawdę chcę czuć to
coś... to zainteresowanie, tą więź z drugim człowiekiem...
Ale
ja wiem, że choćbym nie wiem jak się wysilał, na razie nie ma nic
oprócz pustki. Czarnej dziury. Blokady. Jakkolwiek to nazwę.
Jakie
słowa potrafią być słabe.
Nie
wiem czemu tak jest. Ale jak mam wiedzieć co czują inni, jak mogę
wiedzieć jak oni się czują i to rozumieć, jak ja sam nic nie
czuję?
Od
czasu do czasu tylko ten ból, który zawsze pojawia się wtedy,
kiedy uświadamiam sobie, że ja... nie funkcjonuję tak, jak
powinien funkcjonować człowiek. Zawsze tylko ten ból. To jest
jedyne co od czasu do czasu czuję, i to pewnie też tylko dlatego,
że jest czasem silniejszy niż zwykle. Co chcę przez to powiedzieć?
Że od jakiegoś, niepamiętnie długiego, czasu odczuwałem tylko
jedną emocję i przez to nawet ona stała się dla mnie
normalnością. Przez co stałem się nieczuły. Nic mnie nie
wzruszało.
Ale
nie. To co stało się dwa dni temu... coś ze mną zrobiło. Nie
wiem tylko co to było.
W
końcu postanowiłem impulsywnie przerwać tą ciszę lub chociażby
spróbować ją zmienić. W ten sposób uwolnić się od następnych
pytań.
-
Gdzie ona jest? - zapytałem. Mój głos jakby odbił się od jakiejś
niewidzialnej ściany i wrócił do mnie. Czułem się jakbym połykał
własne słowa. Nie miały smaku. Nie miały wyrazu. Były wymówką.
Były już od początku nieudane, nijakie. Dlaczego? Nie interesowało
mnie to, gdzie jest dziewczyna, którą Blaise pokochał. A jednak
przypomniałem sobie o tym.
Spróbowałem
jeszcze raz.
Jakby
samemu sobie chcąc pokazać, że naprawdę się starałem. Starałem
się o wyraz. Ale staranie zazwyczaj nie jest szczere. Choć bardzo
chcę taki być. To już moja interpretacja.
Jak
ja się staram, to tylko dlatego, bo wiem, że muszę. Że
powinienem. Podkreślam, dla mnie tak jest. Słowa są wolne, każdy
może dopisać sobie inne znaczenie, metaforę.
A
te zależą od nas samych, od naszego świata wkoło, i to, jak to na
nas wpływa i jak nas zmienia. No i proszę. Po raz kolejny nie
poznaję siebie samego. Parę lat temu takie myśli w ogóle nie
mogłyby istnieć w mojej głowie.
-
Blaise.
Wstałem.
Stanąłem
nad jego łóżkiem. On płakał. Nie, wzrok mnie nie mylił. Choć
tak na początku myślałem. A z drugiej strony zadałem sobie inne
pytanie: Czy ja do reszty oślepłem?
Widać,
że tak. No i proszę, dowód na to, że staranie nic nie pomaga w
moim przypadku.
Otworzyłem
usta, ale po sekundzie znów je zamknąłem. Co mogłem mu
powiedzieć? Jego oczy były zamknięte. Przełknął ślinę.
-
Co ty robisz? Weź się w garść - powiedziałem w końcu. Te słowa
brzmiały naprawdę żałośnie. Choć wypowiedziałem je pełnym,
silnym głosem. Ostatnio nie miałem nad nimi panowania. Nad słowami.
Blaise
chyba miał zamiar się zaśmiać. Otworzył oczy. Spojrzał na mnie.
-
Mówisz poważnie? - zapytał. Nie chciał odpowiedzi. Ale ja w
jakimś sensie i tak odpowiedziałem. Kiwnąłem głową.
Wypuścił
powietrze. Łzy wprawdzie już nie leciały mu z oczu, ale jego
policzki nadal były wilgotne.
Nie
wiem kiedy, nie wiem nawet jak... i to wcale nie jest nieoryginalny
opis sytuacji, Blaise stał przede mną. Krzycząc.
-
AKURAT TY? TY MI MÓWISZ, ŻE MAM SIĘ WZIĄĆ W GARŚĆ?
Tu
nawet słowa nie były takie ważne. Tylko sam fakt, że Blaise
krzyczał. On krzyczał. Jeszcze nigdy się z tym nie spotkałem.
-
PYTASZ SIĘ MNIE... O COŚ, CO I TAK CIĘ NIE INTERESUJE, PYTASZ...
BO MASZ DOŚĆ SIEBIE... DOŚĆ SWOICH MYŚLI. BOISZ SIĘ SIEBIE.
BOISZ! BOISZ TEGO, KIM MOŻESZ SIĘ OKAZAĆ, JAK WYJDZIESZ NA
ŚWIATŁO, DO LUDZI!
Boję
się.
Boje
się?
Nie
wiem.
Przecież,
żeby się bać, trzeba coś odczuwać. Jak się boisz, to czujesz
to, prawda?
-
TY SIĘ NAWET PŁAKAĆ BOISZ! WIDZISZ MNIE I OGARNIA CIĘ WSTRĘT. BO
CI SIĘ WYDAJE, ŻE JESTEM SŁABY!
Blaise
był naprawdę wściekły. Nasuwa mi się pytanie, dlaczego
kompletnie nie mam pojęcia co jest powodem tej wściekłości. Ja?
Moje zachowanie?
Mówiłem
mu, że nie musi być ze mną.
-
A WIESZ CO NAJBARDZIEJ MNIE WNERWIA? WIESZ CO DOPROWADZA MNIE DO
BIAŁEJ GORĄCZKI?
Ręce
miał zaciśnięte w pięści.
-
Nie?
-
Nie - potwierdziłem. Naprawdę nie wiedziałem.
-
Jesteś egoistą. Egoistą. Odtrącasz wszystkich wkoło siebie. Nie
widzisz nic. Jesteś ślepy. Nie widzisz mnie, nie widzisz twojej
siostry. Myślisz tylko o tym, że nic nie czujesz. Że się starasz,
ale nic nie wychodzi. A tak naprawdę, to nie prawda. Myślisz, że
miłości nie ma. Oszukujesz się... Sam. Ponieważ dobrze wiesz, że
ona jest. Ty w nią wierzysz, ale boisz się do tego przyznać.
Dlatego boisz się zobaczyć innych ludzi. Otworzyć się. Ty w nią
wierzysz, ale nikt ci jej nie dał - mówił.
Nagle
jego twarz się dziwnie zaczęła wykręcać. Widziałem w niej
mojego ojca z jego zimnymi oczami. Widziałem matkę i pomyślałem,
że to nie prawda, co mówił Blaise. Matka mnie kochała. Twarz
mojej matki zamieniła się w twarz młodej dziewczyny. Jenna. Ona
też mnie kochała. Na swój sposób.
To
czemu Blaise mówił takie brednie?
-
TY NIKOMU JEJ NIE DAŁEŚ. Na wszystko patrzyłeś się z góry. Na
wszystko znałeś odpowiedź. Zawsze. TY byłeś najlepszy. Inni się
nie liczyli. Tylko ty. Zawsze ty. Chciałeś być za wszelką cenę
dorosły. - Słyszałem głos Blaisa'e, ale jego samego już nie było
w pokoju.
Przede
mną stała teraz Granger. Miała zaczerwienione policzki,
opuchnięte. Z jej ręki spływała krew. Patrzyła się na mnie
znienawidzonym spojrzeniem.
Nagle
się odwróciła, a po chwili obróciła głowę do tyłu. Jej oczy
były jaśniejsze. Nie, to nie była ona. TO nie była ta Granger,
którą znałem.
-
Lucjusz - powiedziała dziewczyna do mnie.
Wciągnąłem
powietrze.
Przed
sobą zobaczyłem kawałek poduszki. Zamrugałem. Musiałem otworzyć
oczy.
To
był sen. To był zwykły, głupi sen.
- Draco?-
usłyszałem. Podniosłem głowę. Nade mną stał Blaise. I nie
płakał. Nie był wściekły. Wyglądał tylko na poirytowanego.
- Zasnąłeś.
Miałem cię budzić, ale... może dobrze, że dałem ci się trochę
wyspać - stwierdził.
-
Jak to...zasnąłem?
- No
tak. Mieliśmy iść do Hogsmeade, jednak teraz to raczej się już
nie opłaca - powiedział i odwrócił się ode mnie, zbierając
jakieś rzeczy z podłogi.
Zamknąłem
oczy. To był tylko sen. Powtarzałem.
Zerwałem
się z łóżka.
-
Muszę ci coś powiedzieć.
Blaise
się odwrócił. Był zdumiony.
-
O Barball Place. O tym, czemu Nott się na mnie uwziął.
Historia
Barball Place była taka, że... była stara. Bardzo stara. Tajemnica
tego miejsca należała wyłącznie do rodziny Nott, a także rodziny
Black. Moja matka pochodziła z tej rodziny.
To
miejsce leży pareset kilometrów od Hogwartu, na wybrzeżu, i
służyło do eksperymentów. Na mugolach, a także na czarodziejach
o nieczystej krwi.
Nie
wiem jakie rzeczy się tam działy. Wiem tylko, że nikt, oprócz
paru osób, nie wiedziało o tym. Czarny Pan nie był więc jedyny,
który miał uprzedzenia do tych osób. Czyli on nie był pierwszy.
Jest i było dosyć wariatów na tym świecie.
Z
tym miejscem wiążę się też legenda. Czarna Magia.
Nie
wiem na jakiej zasadzie. Wiem tylko, że istnieje to miejsce. I że
ta legenda jest mniej czy więcej prawdą.
Dowiedziałem
się tego, ponieważ Theodor Nott próbował tą tajemnicą przekupić
Czarnego Pana, aby nie zabił jego. Nie zabił. Podsłuchałem tą
rozmowę. W nocy. W moim domu. Nie wiem w ogóle czemu tam był. Skąd
się wziął. Ale zaraz po tym Voldemort zniknął. Byłem wściekły
na tego półgłupka. Powiedziałem mu w twarz, że wszystko
słyszałem.
Byłem
wściekły, bo zdradził coś, czego nie powinien mówić. Czułem to
(A z drugiej strony byłem wściekły, bo wiedziałem, że ja też
byłem tchórzem. Oboje byliśmy. Na inny sposób, ale na jedno
wychodziło.).
Co
Czarny Pan zrobił z tą tajemnicą... nie wiem.
Oczywiście
powiedziałem Blaise'owi tylko suche fakty. Przez cały ten czas
wpatrywał się w parkiet.
-
Mamuniu... - Wzdychnął.
-
Nie wiesz co tam jest?
-
Nie. Już mówiłem. Ale teraz Nott się boi, że powiem... Że
ministerstwo się dowie. Że zostanie oskarżony - mówiłem.
-
Bo powinien - stwierdził Blaise burknięciem. Spojrzałem na niego
krótko.
-
Ja już nie osądzam nikogo, Blaise - powiedziałem w końcu. Przed
oczami miałem ludzi, którzy otaczali mnie przez wszystkie te lata,
z którymi siedziałem w jednym domu, a teraz potrafili mnie osądzać,
chociaż oni sami nie byli lepsi.
Kiwnął
głową. Jego czoło było zmarszczone.
-
Boi się. Boi się, że powiem tej Granger. A przez to... robi to co
robi - pociągnęłem dalej. - Ten cały cyrk z tym Imperiusem,
groźbami - fuknąłem.
-
Miesza w to Granger, tak? - dopytał się, patrząc na swoje
paznokcie. Miałem ochotę mu przywalić, ale tylko przez chwilę.
-
Tak. - Westchnąłem w końcu. Dlaczego tak trudno było mi nagle
mówić? - Skąd wiesz? - zaatakowałem. Nie mówiłem mu nic
konkretnego. Tylko Agnes, bo miała taki czy owaki kontakt z nią. Z
Granger.
-
Nie miałoby sensu grozić tobie. A przecież nie trudno się
dowiedzieć, że coś razem robicie. Nie dziwię mu się, że
zaczerpnął taką konkluzję. Jak człowiek się boi, uwierzy w
największe głupoty wyimaginowane przez jego fantazję.
Nastała
cisza.
-
Co jej zrobił? - Usłyszałem pytanie. Znowu było mi ciężko
nabrać powietrza do płuc. Proste pytanie, ale teraz musiałem
myśleć o tym co jej powiedziałem, kiedy ponownie natknęliśmy się
na Notta. Jak słodkie było uczucie, że ktoś spojrzał na mnie
inaczej. I że akurat ona.
Po
tylu latach uprzedzenia, nienawiści. Fascynowało mnie to.
W
końcu ja sam w sobie nie mogłem dostrzec dobra.
A
potem musiałem ją przekonać, że się myliła. Może naprawdę się
myliła?
Blaise
odchrząknął.
-
Użył "Imperio". A przed tym... pociął jej ręce.
Podkreślił bliznę, którą zadała jej moja ciotka. Pewnie przez
to w jakimś sensie chciał mi przypomnieć... - wykrztusiłem.
Napatrzyłem się na naprawdę straszne rzeczy, ale nie chciałem
sobie przypominać ponownie tego zdarzenia. Bo czułem wtedy...
odpowiedzialność za to.
Może
"czułem" było złym słowem. Raczej... uświadamiałem
sobie, że to właściwie przeze mnie. A po tej wojnie nie chciałem,
żeby cokolwiek było "przeze mnie".
Blaise
zaklął. Milczeliśmy. A ja byłem wdzięczny, że nie była to taka
cisza jak w moim śnie.
-
Co chcesz zrobić? - zapytał. Spojrzałem na niego. On wierzył we
mnie. W to, że chciałem dobrze. Że przecież musiałem chcieć
dobrze. Że zostawiłem moje egoistyczne "ja" za sobą. To
było nieprzyjemne. To, iż oni we mnie wierzyli. A ja nie
wiedziałem, czy miało to jakikolwiek sens. Nie chciałem, żeby
Granger była jego ofiarą, przeze mnie. To nie miało nic z nią do
czynienia. Jak już mówiłem, nie chciałem być winny za
kogokolwiek ból. Ona na to nie zasłużyła. Jest za dobra.
- Wtrąciła moja podświadomość. Jest za dobra! Pha.
Czasem naprawdę się czułem, jakbym to nie ja miał władzę na
sobą, tylko ludzie wkoło mnie. Którzy tak uporczywie wierzą w
moją dobroć, że w końcu faktycznie... moje myśli wariują.
-
Co chcesz zrobić, co chcesz zrobić... - przedrzeźniłem
podenerwowany, trochę zły. - Skoro tak bardzo wierzysz we mnie, to
czemu nie zapytałeś się: co już zrobiłeś? - rzuciłem
pretensjonalnie. Musiał się ugryźć w usta, żeby zapobiec małemu
uśmiechowi, który chciał wypełznąć na jego twarz.
-
Dobrze. Co więc zrobiłeś?
Uniknąłem
jego spojrzenia i wstałem, wkładając ręce do kieszeni.
-
Nie chcesz wiedzieć - odpowiedziałem w końcu. Przez chwilę
zastanawiałem się nad tym, żeby po prostu wyjść. Zatrzasnąć za
sobą drzwi... Po prostu. Ale nie mogłem. Tym razem nie.
-
Wiesz, że chcę. A ty wiesz, że musisz mi powiedzieć - odezwał
się spokojnie. Rzuciłem mu spojrzenie. Taki lekki grzmot w
kłębiących się szarościach tej sytuacji.Tego dialogu.
-
Nic nie muszę - dodałem.
Czekał.
Patrzyliśmy się na siebie dosyć długo. Był poważny. Szukał
odpowiedzi w mojej twarzy. Moje przyzwyczajenie jeszcze chwilę nie
dawało mi ściągnąć maski. Ale w końcu ją puściłem.
Blaise
jednak nie zrozumiał. Niby skąd. Chwilę zastanawiałem się jak
określić to jak najmniej słowami.
-
Grałem siebie - powiedziałem w końcu. Taka uwaga w innej sytuacji
mogłaby się wydawać śmieszna. Grać siebie. Jest
coś takiego?
Ale
Blaise zrozumiał. Spuścił wzrok, był cały napięty na twarzy.
-
Siebie, czyli taki, jaki byłeś kiedyś - stwierdził. - Grałeś
egoistycznego Malfoya przed Granger. Zraniłeś ją, rozczarowałeś,
pokazałeś, że się niby myliła - ciągnął, ciągle zapatrzony w
jeden punkt na przeciwległej ścianie.
Musiałem
się skoncentrować, żeby się nie wykrzywić na tą prawdę, którą
słyszałem. Widziałem tą scenę przed moimi oczami. Kiedyś od
razu poszłaby w nie pamięć. To, że kogoś zraniłem, obraziłem,
to była dla mnie codzienność. Normalność. Inaczej nie
potrafiłem. To tak jak z tym jednym uczuciem. Jak z tym bólem. Nie
przejmowałem się tym, bo taki się znałem.
-
Niby... - powtórzyłem. Że się niby myliła.
-
Tak, Draco. Niby. Bo przecież wszyscy wiemy, że ona się nigdy nie
myli, prawda? - dodał z sarkazmem. Prawie się uśmiechnąłem. No
tak, Granger się nie myliła. Prawie. Bo kiedyś zawsze musi się
zdarzyć. Każdy się mylił.
-
Założę się, że ona też kiedyś się pomyliła - powiedziałem
więc.
-
No właśnie, wyjątek potwierdza regułę, Draco - oddał Zabini.
-
Przymknij się - powiedziałem cicho. Cicho, tak. Bo te słowa jakoś
nie pasowały. Nie znajdowały odpowiedniej formy w moich ustach.
Blaise
klasnął w dłonie.
-
Szkoda, że nie powiedziałeś mi wcześniej. Ale, no cóż, odwrócić
się już niczego nie da - odparł i podrapał się po głowie.
Przewróciłem oczyma. - Ale ty, czekaj... czy to znaczy, że tych
spotkań już nie będzie? - zapytał, nie mogąc uwierzyć. A
przecież znał odpowiedź.
-
A jak sobie to wyobrażasz? Tak, Malfoy powiedziałeś, że
zabiłeś Angelinę tak po prostu, nie czując przy tym nic, ale
wiesz co, jakoś mi to nie przeszkadza... - Udałem
sarkastycznie.
Blaise
przez chwilę nic nie powiedział, tylko zwęził oczy, a tam
pojawiło się coś, co w ogóle mi się nie podobało.
-
Czyli jednak nie jest ci to tak obojętne - powiedział powoli,
przekrzywiając głowę na bok.
Nie
mogłem odwrócić od niego wzroku. Uznałby to jeszcze za
satysfakcjonującą odpowiedź.
-
Granger jest za naiwna. Za gryfońska, za odważna. Za dobra. Za
mądra... Za wygadana. Za uparta. My nigdy nie będziemy się
rozumieć. - Podsumowałem. To miało być w miarę szczere.
-
Potrzebujesz tych spotkań - stwierdził Blaise. Nadal nie odwracałam
wzroku.
-
Kto tak powiedział?
-
Ja. W sumie ty też. Teraz właśnie - powiedział wyzywająco.
Prychnąłem.
-
Nie. Blaise. Gdyby nie one, nie miałbym teraz kłopotów. Nie
musiałbym myśleć nad tym, jak trzymać Notta na wodzy -
odpowiedziałem spokojnie. Zaczynał działać mi na nerwy.
-
Tak... i popadałbyś coraz to bardziej w większą depresję, z
której nikt nie byłby w stanie cię już wyciągnąć. Nic byś nie
czuł, nic byś nie myślał. Tylko użalał nad swoim życiem,
myślał o swojej matce, której i tak nie możesz pomóc i co noc
kopałbyś łóżko, jak mały chłopczyk, bojący się ciemności.
Przestałbyś kompletnie kontaktować z ludźmi... Tak, faktycznie
bardzo przyjemne.
-
Nie waż się... - zagroziłem. Już mną trzepało. Nie miał o
niczym pojęcia. Oni wszyscy myśleli, że są tacy mądrzy. Ale nie
wiedzieli nic. NIC.
-
Czego? Przecież już powiedziałem, to co miałem powiedzieć -
odparł, rozkładając ręce.
-
Przegiąłeś. - To słowo nie miało głosu. Żyło pomiędzy
powietrzem i pożyczyło gwizdu z moich ust.
-
To przestań się okłamywać - powiedział lekko, ale dobitnie.
Przypomniałem sobie sen. Ale to był realny świat. Tu Blaise
naprawdę nim jest.
-
Okłamywać, tak?
-
Okłamywać? - powtórzyłem. - Dobrze. Powiem ci teraz prawdę. Więc
słuchaj. - Podszedłem bliżej. Podwinąłem rękaw, szarpiąc za
koszulę. Wskazałem na znak. Nie znikł jeszcze. Wątpiłem, czy
kiedykolwiek zniknie. - Prawda jest taka, że każdy będzie mnie
widział już w ten sposób. Zawsze będę Śmierciożercą.
Nieważne, jaki naprawdę będę. Jak dobry, jak czuły... i co tam
jeszcze. Bo ludzie i tak nie chcą cię poznać. Nie chcę się
łudzić, Blaise. Każdy człowiek widzi to, co chce widzieć. Nawet
u siebie samego. A co do Granger...
Zrobiłem
przerwę. Co miałem powiedzieć? Sam nie wiedziałem co myśleć.
-
Jest tylko jedną z wielu. Ale ludzie też widzą ją jak chcą. Ja
przez lata widziałem ją jako szlamę. Jako kujonkę. Widziałem ją
tak, jak chciałem ją widzieć. Tak jak mnie nauczyli patrzeć na
ludzi. Te spotkania pokazały mi właśnie to. Każdy człowiek
wierzy w to, w co łatwiej mu uwierzyć. Niektóre uprzedzenia może
nie powinny zostać wymazane.
-
Bo prawda ma często efekty uboczne - dodałem.
Puściłem
rękaw i odwróciłem się od Blaise'a. Zapadła dziwna cisza.
Otworzyłem drzwi i wyszedłem. Cisza połknęła ich trzask i
skrzyp. Nie wiem jak to się dzieję, nie wiem w jaki sposób czasem
ta cisza potrafi wszystko połknąć. Zadusić. Przygłuszyć. Zjeść.
*
Następne
dni były milczące. Nie rozmawiałem z Blaisem, ani z Agnes, ani z
nikim innym. To nie tak, że ja chciałem tego milczenia. Ciszy. Ona
sama mnie nachodziła.
Lekcje
jakoś wytrzymywałem. O treningach w ogóle nie myślałem, nie
chcieli mnie tam. No i dobrze. Ja nie chciałem ich.
Kilka
dni minęło. Mijałem Granger na korytarzach i w klasach.
Milczeliśmy. Nie było już nic do powiedzenia. Tylko nadal nie
wiedziałem, czy poszła do dyrektorki, czy nie. Nott najwyraźniej
był niezadowolony. Można było to zauważyć po tym, jak traktował
wszystkich wkoło. Jak się denerwował o wszystko. Coś nie szło po
jego myśli. Może wreszcie pojął, że to, co sobie zmyślił w
swojej głowie, było bezsensu.
Jednak
miało się okazać, że się myliłem. Znowu. Jak często człowiek
może się mylić? Ja u siebie już przestałem liczyć.
Był
poniedziałek. Mieliśmy Obronę przed Czarną Magią. Zajęcia z
nauczycielem, który był głową mojego domu. Zabrzmi to dziwacznie,
ale faktycznie wolałbym, żeby Snape nadal obejmował to stanowisko.
Jakoś do tego przywykłem. O tym człowieku nie wiedziałem nic.
Kompletnie nie pasował do domu Węża. A na dodatek był ojcem mojej
siostry. Był człowiekiem, którego znała moja matka. Trafiło mnie
to. Jeszcze do tej pory sobie tego tak nie uświadamiałem.
Krystian
Melphis wszedł do klasy i każdy od razu zauważył, że dzisiaj coś
było inaczej. Nasz nauczyciel po raz pierwszy
wyglądał na obecnego. Wszyscy automatycznie się ożywili. Nie ja.
Na mnie to nie działało. Poza tym jeszcze cały czas myślałem o
tym, że moja matka go znała. Odepchnąłem od siebie te myśli.
Musiałem. Inaczej zacząłbym obrzucać go pytaniami. Złością.
Tak, nie wiem z jakiego powodu, ale byłem na niego zły.
Prawie
nigdy nie siedzieliśmy w ławkach na jego zajęciach. Dzisiaj
również nie.
Melphis
stanął na środku klasy i rozglądnął się. Na twarzy faktycznie
miał lekki uśmiech, jego oczy świeciły. Co było powodem tej
przemiany? Powstrzymałem się od sarkastycznego prychnięcia.
-
Witam was. Dzisiaj trochę się... zabawimy - oznajmił. Wszyscy
niepewnie zaczęli posyłać sobie spojrzenia. W sumie w ogóle bym
nie zwracał na to uwagi, ale jak ktoś nagle przychodzi z takim
nastawieniem do klasy, automatycznie się wczulam. To nie było
normalne.
-
Mam dla was wiadomość. Po długiej przerwie... w Hogwarcie znów do
życia będzie powołany klub Pojedynku. Już rozmawiałem z
dyrektorką. - Cała klasa nagle pękała z ilości wyszeptanych i
wypowiedzianych słów.
Rozejrzałem
się. Nikt nie wyglądał tryskać tym samym entuzjazmem co nasz
profesor.
-
Będzie odbywał się popołudniu w każdy wtorek. Ale będzie on
działał na trochę innych zasadach niż... wtedy.
Jedna
ręka poszła w górę. Oczywiście, Granger. Jakżeby inaczej. Zły
sam na siebie, spojrzałem na nią.
-
Nie skończyłem jeszcze, panno Granger - odpowiedział, nawet na nią
nie patrząc. Przypomniała mi się scena w piątej klasie, na
zajęciach Umbridge. Granger z niesmakiem opuściła rękę.
-
Dzisiaj... poćwiczymy trochę. - Zamyślił się chwilę. Cisza była
głośna. Ostatnio mnie prześladowała. - Wiem, że wszyscy
przeżyliście wojnę. Większość z was... walczyła. Wiem dlatego,
że będzie wam się wydawało śmieszne teraz walczyć na niby. Że
to kiepski, nieudany żart - mówił wyraźnie, patrząc się po
kolei na każdego z nas. Jego wzrok pominął mnie.
-
Ale... mi tu głównie chodzi o kompletnie coś innego. Po wojnie
zagrzebaliście się w sobie. Nie rozumiecie się już tak jak
dawniej, wszystko jest inne. Wszystko odbieracie inaczej. Nie znacie
się już. A pojedynek to przede wszystkim poznanie siebie. W pewnym
sensie musimy skupić uwagę na przeciwniku niż na samym sobie. To
już nie koncentracja się liczy, tylko podzielność uwagi. Lub sama
uwaga. Wyczulenie na drugą osobę. Poznaliście, że pojedynek jest
czymś straszny i owszem, to prawda, gdy chodzi o śmierć i życie,
i gdy jeden drugiego chce zniszczyć, zabić. Właśnie dlatego chcę
wam znów pokazać dobre strony tej dziedziny. Jak będziecie uważni
tutaj, w końcu zaczną wam się otwierać oczy. No dobra, dosyć
gadania. Kto pierwszy?
Wyczekująco
spojrzał w półokrąg. Każdy był sceptyczny. Zresztą... tak na
poważnie, ja też nie mogłem znaleźć prawdy w tym, co mówi. Usta
wykrzywiły mi się do krzywej linii. Czy ten człowiek miał pojęcia
o czym mówi? Pojedynki są pojedynkami i służą wyłącznie do
zwalczania siebie nawzajem. Obrona czy napastnik.
-
Nikt? - spytał i zatrzymał się przy Granger. Ta najwyraźniej
chciała coś powiedzieć. - Panno Granger...?
-
W sumie to już nieważne - odpowiedziała, wymijając jego wzrok.
-
To może pani zacznie? - Granger kiwnęła głową. Jaki inny wybór
miała?
-
Zróbcie miejsce - zawołał Melphis. Wszyscy się odsunęli. Ja też.
Granger w ręku mocno trzymała swoją różdżkę. Pamiętałem jak
w drugiej klasie wyczarowałem węża, a Potter zaczął z nim gadać.
Kiedy to było... Pha. Sześć lat później bawimy się w to samo.
Pięknie.
-
Dobrze, kto chce...? - zaczął nauczyciel, ale nie musiał kończyć.
Z nierównego koła wystąpił Theodor Nott. Coś we mnie się
skurczyło i uderzyło... Mocno. Nott wyszedł ze stoickim spokojem,
ze wzrokiem pełnego spokoju i czegoś niedobrego. Gdy przechodził
koło mnie, rzucił mi czystą nienawiść z mieszanką strachu.
Zabini
stał pod drugiej stronie, naprzeciwko mnie. Patrzyliśmy się na
siebie. W jego oczach odczytałem pytanie: Co teraz, do cholery?
Ja
sam próbowałem sobie wmówić, że przecież nic nie mogło się
stać. Byliśmy w klasie. Z Melphisem. To nie był pusty korytarz.
Ale Nott pewnie też o tym wiedział. Czy nie?
Spojrzałem
na Granger. Próbowała zachować spokój, ale widziałem, że była
zdenerwowana. Na jej miejscu też bym był. Ale na jej miejscu
chciałbym mu również dać za swoje. I to nieźle.
Stanęli
na przeciwko siebie. Znowu ta... cisza. Melphis właśnie miał coś
powiedzieć, ale nie zdążył nawet, gdyż dla Notta pojedynek się
już zaczął.
-
Stupefy! - krzyknął. Czerwone iskry wyskoczyły z różdżki.
Granger zablokowała zaklęcie.
Tak
to szło. Nott był dobry, zawsze był. Ale Granger też. Żadnemu z
nich nie udało się trafić. Granger używała swojego ciała z
niedopuszczalną właściwie dla niej gracją. Nott po prostu używał
wyłącznie swojej ręki. Na moje oko był trochę za bardzo napięty.
Granger powinna to zauważyć, i wtedy wykorzystać to. "Draco,
na Boga, o czym ty myślisz!"
W
końcu faktycznie to zrobiła. Rzuciła zaklęcie w tym momencie,
kiedy wyminęła jego, dosłownie jak kucnęła. Nott kompletnie tego
nie zauważył, a na dodatek było to zaklęcie, na które nie
działała zwykła ochrona. Trafiła go. Poleciał do tyłu. Gryfoni
zaklaskali i rzucili jakieś chwalące uwagi. Spojrzałem na
Blaise'a, zamrugał i uśmiechnął się. Ale ja nie byłem tak
dobrej myśli. Ten gość szybko się wściekał.
To,
że było kompletnie paradoksalne, iż tak właściwie kibicowałem
Granger, próbowałem zrzucić na dalszy plan. Próbowałem zbytnio
nad tym nie myśleć.
Faktem
było to, że Nott w ostatnim czasie bardziej działał mi na nerwy
niż ona. To wszystko.
Nott
nie wstawał. Niektórzy popatrzyli się na nauczyciela. Nie, on tak
szybko się nie podda. - pomyślałem. Krystian liczył po cichu.
Jego usta poruszały się. Każdy wiedział, że Nott musiał wstać
za trzynaście sekund.
Granger
podeszła bliżej. Dziesięć. Jedenaście. Dwanaście sekund. Jej
ręka już opadła. Nie!
Ale
było za późno.
Zobaczyłem
jak ukradkiem Nott podnosi swoją różdżkę i kieruje ją w jej
kierunku. Nie wiem skąd, ale tym razem wiedziałem, że to nie
będzie zwykłe zaklęcie paraliżujące lub obezwładniające.
-
Fexisimulum - wyszeptał. I nikt go nie słyszał, ani nikt nie
widział. Bo nikt na niego nie patrzył. Nie tak jak ja. To wszystko
działo się w milisekundzie. Zaklęcie było ciemno niebieskie. Jak
nocne niebo. Jak morze, które szykowało się do sztormu.
-
Protego Mulum! - Wszyscy popatrzyli się najpierw na nauczyciela,
gdyż coś zablokowało iskry. Coś srebrzyście błękitnego. Ale to
nie Melphis użył zaklęcia.
Dopiero
po chwili ludzie zauważyli, że ja trzymałem różdżkę. Ja. Sam w
to nie mogłem uwierzyć. Granger odwróciła głowę w moją stronę.
W tym momencie słowa znów zaczęły rozgaszczać się w
pomieszczeniu, ale ja ich nie słyszałem. Widziałem tylko jej
poirytowanie, niedowierzanie. Zdziwienie. Szok. Przed nią nadal
wibrowała srebrzyście niebieska ściana.
Melphis
się obudził i szybko poszedł w stronę Notta. Zły i wściekły,
przypuszczam. Ale nie w konieczności na niego. Tylko pewnie na
siebie samego. Dobrze mu tak. Gdybym nie zauważył jego ruchu...
Granger
nie mogłaby mówić, chodzić ani w ogóle się poruszać. Było to
zaklęcie, które atakowało całe ciało. Zwykłe Protego nic by nie
dało, gdyż "mulum" dodawało mu odporności na ten rodzaj
bariery. Protego Mulum nie było używane przez nikogo, ponieważ
teoretycznie nie istniało. Tak samo jak zaklęcie Fexisimulum. A
Nott je jednak znał. Trudno było poznać choć kilka z nich.
Powiedziałbym wręcz niemożliwe, bo są to zaklęcie
eksperymentalne.
Właśnie.
Eksperymentalne. Działają tylko na ludzi o nieczystej krwi i na
mugolach. Dlatego nie powiedział tego na głos. To była tajemnica
Barball Place. Te zaklęcia. A ja jako jedyny znałem na to barierę.
Nagle
zdałem sobie sprawę do czego Nott mnie sprowokował. To była
kolejna pułapka. Gdyby Granger mnie nie obchodziła, nie
obserwowałbym go cały czas, nie usłyszał zaklęcia. A w
szczególności, nie obroniłbym jej.
Tylko,
że ona nie obchodziła mnie w ten sposób, w jaki on myślał. A czy
to ważne? - Nie. Nie. To nie jest ważne, na jaki sposób
mnie obchodziła.
Sprowokował
mnie tajemnicą, którą chciał zachować.
Krystian
Melphis nadal w szoku, właśnie złapał NottA za ramię. Nikt nie
wiedział co się wydarzyło. Nikt nie usłyszał, że zaklęcie było
niedozwolone. Ha. Wykreowane przez chorych psychicznie czarodzieii.
Nagle
z jego ust wydobył się zamrożony głos, wypełniony czymś cienkim
i ostrym, a pomimo to... bez kontur.
-
Na dziś kończymy lekcję. Na zadanie domowe napiszcie coś o
dowolnym zaklęciu, które pomogłobym wam w pojedynku. Do widzenia.
-
Ale jak to, przecież... - zaczął jakiś chłopak, który stał za
mną.
-
Do widzenia - powtórzył Melphis tonem, który zrozumiał każdy.
Wszyscy zaczęli wychodzić, Zabini złapał mnie za ramię i
pociągnął. Ale ja nadal nie mogłem spuścić wzroku z Notta.
-
Panie Malfoy, proszę zostać. - Usłyszałem i spojrzałem w brązowe
oczy Głowy Domu. Blaise puścił mnie więc, a na pożegnanie
klepnął parę razy w plecy, pochylając się w moją stronę.
-
Widziałem - szepnął. A potem wyszedł.
Granger
stała nadal w tym samym miejscu. Krystian trzymał Notta za łokieć.
Każda iskra optymizmu i radości... wygasła. Tam już nic nie było.
Spojrzał
na mnie.
-
Poczekaj tu. Zaraz wrócę. Panno Granger, może pani już iść -
wycisnął z siebie Melphis. Pociągnął Notta za sobą i zamknął
drzwi do swojego gabinetu. Cisza znów rozsiadła się w tym
pomieszczeniu. Była obszerna... gruba. I szczerze mówiąc, pchała
się tam gdzie nie trzeba. Miałem jej dość.
Czekałem,
aż Granger wreszcie ruszy się z miejsca. Wyjdzie. Po prostu
wyjdzie. Ale ona tego do cholery nie zrobiła. Stała.
Milczeliśmy.
Już dawno nie odczuwałem potrzeby, aby ciskać słowami jak
popadnie. W pewnym stopniu to było jeszcze gorsze od tej ciszy. Ale
jeżeli zaraz sobie nie pójdzie, to prędzej czy później zmusi
mnie do tego. Błagam, Granger. Nie zmuszaj mnie.
Odwróciła
się do mnie. Nie patrzyłem na nią. Nie mogłem.
-
Malfoy, co to... Co to było? - wykrztusiła, chociaż starała się
o stabilny ton. Nadal na nią nie patrzyłem.
-
Miałaś sobie iść - powiedziałem w końcu. Choć powinienem
wiedzieć, że taka uwaga u niej, działała wręcz na odwrót.
Zresztą nie tylko u niej.
-
Nie. Chcę wiedzieć co się stało. Teraz - zażądała. Parsknąłem.
Wreszcie na nią spojrzałem. Jej oczy.
-
Nie mam zamiaru ci nic tłumaczyć.Wybij to sobie z głowy -
odparłem. Podniosła głowę.
-
Co to było za zaklęcie? - upierała się.
Pokręciłem
lekko głową.
-
Nie chcesz wiedzieć. I tu mówię poważnie, Granger. Naprawdę... -
Podszedłem bliżej, coś mnie pociągnęło do przodu. - Naprawdę,
po prostu spróbuj się nie mieszać.
Mój
głos... był zimny. Ale nie byłem pewny, czy miałem pod kontrolą
całą resztę. Szczególnie, kiedy ona potrafiła tak wbić się w
czyjeś spojrzenie. Otworzyła usta, ale cisza... przycisnęła palce
do jej ust. Zamknęła je. Nagle stwierdziłem, że mógłbym stać
tak w nieskończoność. I dokładnie ta myśl była moim ratunkiem.
Ocknąłem się i miałem na tyle siły, aby się odwrócić.
A
cisza się ze mnie wyśmiewała.
Odwróciłem
się i poszedłem wprost do gabinetu Melphisa. Nie zapukałem. Po
prostu otworzyłem drzwi i od razu je zamknąłem.
Gdybym
tego nie zrobił, nie wiem co bym jej jeszcze powiedział. A ona nie
mogła wiedzieć. Nic. I miała myśleć, że jestem tym, kim byłem
przez wszystkie te lata.
Tylko...
jak, jak właśnie uratowałem jej skórę? Skierowałem więc cały
mój gniew i pretensję z całej tej sytuacji na osobę, która
powinna zamiast mnie ją obronić. Naszego nauczyciela.
Nott
właśnie miał wychodzić. Już stał.
-
Z tym pójdziesz do dyrektorki. A teraz idź - powiedział Melphis.
Nie był wytrącony z równowagi. Był spokojny, ale jego oczy mówiły
za siebie. Nie chciał go widzieć. Mnie zresztą tym bardziej nie.
Kiedy
Nott przechodził koło mnie, rzucił mi uśmieszek ze spojrzeniem
godne wariata. Zignorowałem to.
Podszedłem
jedynie bliżej do biurka. Powoli.
Najpierw
unikał mojego wzroku, ale w końcu uraczył mnie spojrzeniem. Nikt
nic nie powiedział. Ale po kilku sekundach, lekko się uśmiechnął.
Wyglądało to strasznie sztucznie. Zastanawiałem się, po co ludzie
się uśmiechali, skoro w ogóle nie chcieli tego robić i na dodatek
nie potrafili tego ukryć.
-
Jesteś bardzo podobny do twojego ojca.
Czy
ten człowiek naprawdę to powiedział? Nie mogłem w to uwierzyć.
Poczułem złość. Jak już dawno nie. Właśnie jego uczennica
prawie została do końca życia sparaliżowana, a on na poważnie
mówi do mnie coś takiego?
-
Czy profesor... - wysyczałem to słowo. - ...
dobrze się czuje? - zakończyłem pytanie. Jego uśmiech zniknął.
Oparłem się rękami o biurko. - Mój ojciec... siedzi w Azkabanie.
Był Śmierciożercą. A profesor naprawdę mówi poważnie? -
Postrzeliłem go spojrzeniem.
-
Tak, Draco. Czuję się wyśmienicie. Nie, nie wiem nic takiego o
twoim ojcu. Tak, oczywiście mówię nieprawdę - odparł.
Prychnąłem. Co to miało być?
Melphis
wstał.
-
A teraz naprawdę zadam ci pytanie na niepoważnie - mówił, z jego
tonu sypały się ostre kawałki. Ociekały cynizmem. - Jak do
cholery wiedziałeś, że normalne Protego nie zadziała? Co to było
za zaklęcie? A przede wszystkim... czemu w ogóle ją ochroniłeś?
- rzucał we mnie tymi swoimi desperackimi pytaniami, jakby nic
innego na świecie się liczyło.
-
Skoro jesteśmy na ty, to ja też nie będę się krępował. Nie
mogę odpowiedzieć na te pytania, przykro mi - wysyczałem w jego
twarz. Coś było z nim nie tak. Żaden nauczyciel nie zwracał się
do mnie po imieniu. Oprócz Snape'a.
-
Nie wygłupiaj się. Jestem twoim przełożonym. Nie masz prawa się
tak do mnie zwracać - odparł.
-
To czemu, czemu PAN w ogóle to zaczął? KLUB
POJEDYNKU? Po wojnie? To najgłupszy pomysł o jakim do tej pory
słyszałem,włącznie z tym całym koncertem - uniosłem się.
-
Nie. Nie, panie Malfoy. Myli się pan. Prawdziwy problem polega na
tym, że jest jeszcze kilka osób w tej szkole, których nie powinno
tu być - powiedział. Intensywność jego wzroku była do podziwu.
Musiał znać mojego ojca i musiał go naprawdę nienawidzić, żeby
móc teraz się tak na mnie patrzeć. W tym leżał problem. Ludzie
widzą mnie i chcą widzieć tylko mego ojca. Kiedyś mi się to
podobało. Ale teraz już rozumiałem, że chowałem się za imieniem
mego ojca.
Teraz
nadal tak jest. Ale ja już nie chcę się chować. Bo ja nim nie
jestem. Nie jestem moim ojcem. Nigdy nie będę. Zmarnowałem siebie
na staraniu się byciem jak on.
-
To nie ja rzuciłem to zaklęcie. To Nott. Ja ją obroniłem,
nie zaatakowałem - wyparowałem.
-
Wiem. Dlatego nie mogę ci nic zarzucić.
-
Niestety - dopowiedział cicho. Kim on w ogóle był? Miał nas
wspierać, był głową domu. Zamiast tego szukał igły w całym.
Czemu?
-
Chciałem jeszcze tylko powiedzieć, że to Notta powinno się
wyrzucić. Ale jeżeli sprawi to panu przyjemność, może pan
spokojnie namówić McGonagall, aby ze mną zrobiła to samo. Nigdy
nie chciałem tu wracać. To żałosna imitacja szkoły.
Nadal tak uważam – powiedziałem. Pamiętałem, jak właśnie to
zdanie powiedziałem w szóstej klasie do Blaise'a. Mówiłem też,
że wyjdę na tym lepiej niż on. Pomyłka. - Coś jeszcze?
-
Tak. Odpowiedz mi na pytania - zażądał.
-
Nie. Nie odpowiem. A panu radzę bardziej skupiać się na lekcji.
Znów
ten przelotny uśmiech.
-
Miło było cię poznać, Draco - odrzekł. - Możesz iść.
Na
przekór postałem jeszcze parę sekund.
-
Powinien pan mi podziękować. Ale nie zrobi pan tego, bo jest pan
zły, że nie udało się panu zareagować samemu. Proszę się tym
nie przejmować, to ludzkie. Spychanie swojej złości na kogoś
innego. Znam to doskonale. - Posłałem jeszcze na pożegnanie, na
zapieczętowanie naszej nowo rozpoczętej, pięknie kwitnącej
znajomości.
-
Nie zbliżaj się do niej - wyszeptał, gdy się już odwróciłem.
Przynajmniej tak mi się zdawało. Właśnie to próbowałem
robić przez cały czas. Ale czemu... tak mu na tym
zależało?
Wyszedłem
z gabinetu, przekroczyłem klasę, czując jak cisza odbija moje
myśli, które wyrzucam z głowy, jak echo.
Krótka
wzmianka: Nie miałem pojęcia co w tym człowieku widziała kiedyś
moja matka. Byłem rozczarowany.
*
Wróciłam
do Pokoju Wspólnego i do następnej lekcji próbowałam odrobić
kilka zadań domowych. Pomimo, że w pokoju było prawie pusto, nie
mogłam się skupić. Poza tym przeszkadzał mi wiatr, który co
chwilę obijał się o okna, piszczał i gwizdał, przeciskając się
przez szparki.
Tak,
wiatr był jednym problemem. Ale było coś, co jeszcze bardziej nie
dawało mi spokoju.
Draco
Malfoy.
Słowa
napisane przeze mnie atramentem na pergaminie rozmazały się przed
moimi oczami. Widziałam za to Theodora Notta, który leżał na
podłodze. Nieruchomo. Widziałam, jak niewiadomo skąd, pojawiło
się zaklęcie. Widziałam... słyszałam głos, a potem srebrzystą
barierę przed mną. A potem Malfoya, który... trzymał różdżkę
w ręce. On.
Dlaczego
on? Przecież kilka dni wcześniej dotarłam do wniosku, że Malfoy
się nie zmieni. Zacisnęłam mocno palce na piórze. Wiatr
najwyraźniej lubił rzucać się o szyby, prowokować.
Wyjrzałam
za okno. Zobaczyłam stado ptaków lecących w górę, w formacji.
Przez chmurę przebijało się właśnie słońce.
Brakowało
mi Harry'ego. Brakowało mi tego bycia razem. Dlaczego i tym razem
nie mógł nas zabrać ze sobą? Wtedy nie musiałabym siedzieć
teraz tutaj i myśleć nad tym, czy pewien egoistyczny Ślizgon w
rzeczywistości zaczyna się zmieniać. Lub coś w tym rodzaju.
Spróbuj
się nie mieszać - powiedział. Domyślałam się, że coś
jest pomiędzy Nottem, a Malfoyem. Nie wiedziałam co to było, ale
najwidoczniej chodziło też o mnie. Ale czemu?
Ptaki
zniknęły za lasem. Odlatywały na południe.
*
Byłem
już prawie miesiąc w tym domu. W domu Neleni Granger. Przeszukałem
chyba wszystko, co się dało. Ale nie znalazłem niczego...
Choć
to jest złe określenie. Znalazłem wiele rzeczy. A wiele nawet nie
musiałem szukać. W tym domu leżało dużo... rzeczy, i jedyne co
trzeba było zrobić, to po prostu się na nie natknąć. Papiery,
pergaminy, połamane ceramiczne figurki, szkło, obrusy,
czasopisma....
To
wszystko można było znaleźć na podłodze, na regałach, w
zakamarkach. W kątach. No i kurz. Dużo kurzu. Wszędzie.
Co
wskazywało na to, że nikt tu nie zaglądał już od długiego
czasu.
Dom
miał trzy piętra i przypominał mi trochę Pokój Życzeń w
Hogwarcie. Wszystko leżało sobie tutaj w takim spokoju. Wyczekując
na coś lub na kogoś. Po prosto trwało. Trwało w tej ciszy, w tym
lesie nad jeziorem.
Czułem
się tu samotny. Nikogo nie było. Co parę dni jedynie szedłem
przez dwie godziny marszem do pobliskiej wioski. Kupowałem potrzebne
rzeczy i znów wracałem. Co innego miałem zrobić?
Miałem
poszukać czegoś, co się przyda. Ale co mogło się przydać? A
jeżeli tutaj nie było nic, to gdzie miałem szukać dalej? Ja nawet
nie znałem historii. McGonagall mogła zdradzić więcej.
Tęskniłem
za Ginny, za Ronem, za Hermioną... Za życiem. Tutaj powoli miałem
wrażenie, że stawałem się jak te przedmioty. Ciche, samotne, na
zawsze skazane na trwanie w tych ścianach.
Siedziałem
przy stole kuchennym w jednej z kuchni na drugim piętrze. To
pomieszczenie lubiłem chyba jeszcze najbardziej. Było małe w
porównaniu do pozostałych pomieszczeń i miało kominek, który
mogłem zapalić.
Przede
mną leżały jeszcze najbardziej interesujące rzeczy, które udało
mi się wygrzebać, a także mój album ze zdjęciami.
Często
zastanawiałem się nad tym, czy po prostu nie wrócić, powiedzieć,
że nic nie znalazłem, że to wszystko nie miało sensu. Ale wtedy w
jakiś sposób zawiódłbym moją najlepszą przyjaciółkę. W końcu
to naprawdę musiało być ważne, skoro Dumbledore uparł się na
to. Jeszcze może nie wiedziałem w jakim stopniu, bo niczego do tej
pory nie rozumiałem, ale może zrozumiem. Tak.
Przede
mną leżał także pergamin. Czekający, abym napisał list.
Zapełnił go słowami. Do Rona, do Hermiony. Do Ginny.
Ale
czym, jakimi słowami? Teraz potrafiłem zrozumieć Rona i Hermionę,
kiedy w wakacje przed piątym rokiem, męczyli się, aby cokolwiek do
mnie naskrobać. Może sytuacje były nieco odmienne, ale pomimo
wszystko... podobne.
Z
moich myśli wyrwało mnie straszliwe wycie. Podniosłem głowę i w
ciszy... czekałem. Po chwili dobiegł mnie także skowyt.
Czy
tu mogły być wilkołaki? Ale nie, na polu dopiero zaczęło się
ściemniać. Wstałem z krzesła i przeszedłem korytarz, wymijając
podarte księgi, monety i szpulki z nićmi, aż dotarłem do
półokrągłego salonu z oknami wychodzącymi na las, a także na
wybrzeże jeziora.
Wpatrzyłem
się w cienkie pnie sosen i rzeczywiście, po długim szukaniu
zauważyłem ruch pomiędzy dwoma krzakami. Wilk? Czy wilki zbliżały
się tak blisko domu?
Dziwne.
Odsunąłem się od okna i przewróciłem... lub upadłem na fotel,
który stał za mną. Przekląłem ten cały nieporządek, podniosłem
się i spojrzałem jeszcze raz na czerwony, odrapany fotel. Coś
wystawało ze szparki w siedzeniu. Rożek jakiegoś papieru.
Pociągnąłem za niego, ale nie dało się go wyciągnąć w ten
sposób, więc uniosłem siedzenie...
Pod
spodem leżała już trochę wyblakła gazeta, co ciekawsze była to
magiczna gazeta. Wydanie Proroka Codziennego. Wziąłem go do ręki i
spojrzałem na datę.
Obliczyłem
w głowie. Ten Prorok został wydany mniej więcej dwadzieścia lat
temu. Czyli Voldemort jeszcze nie zabił moich rodziców. Jeszcze.
Na
pierwszej stronie nie było nic, co w jakikolwiek sposób było
związane z Neleni Granger. Strajk goblinów... Zniknięcia osób.
Zapewnienie przez Ministerstwo Magii, iż robią wszystko co w ich
mocy, aby znaleźć te osoby i tym podobne.
Przekartkowałem
go dalej. Coś przecież musiało tu być. Jak dotąd była to
pierwsza magiczna gazeta w tym domu. Zważając na to, że Nel była
czarownicą, to dosyć dziwne. Nie rozumiałem także, czemu
właściwie panował tu taki chaos.
W
końcu na przedostatniej stronie, w małej kolumnie po lewej stronie,
znalazłem bardzo krótki wpis. A bynajmniej nie miał nic wspólnego
z Neleni. Zwróciłem na niego uwagę, ponieważ nazwisko było mi
znane.
Krystian Rookwood, pracownik Ministerstwa Magii w Departamencie Tajemnic, wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych. Powody są redakcji nieznane. W zeszłym tygodniu zmienił nazwisko na "Melphis". Redakcja podejrzewa, że tak chce podkreślić, iż nie ma nic do czynienia z drugim Rookwoodem, który również pracował dla Departamentu Tajemnic, dopóki nie wstąpił do szeregów Sami-Wiecie-Kogo.
Ciekawy
wpis. Nie wiedziałem, że był drugi Rookwood, który pracował dla
tego Departamentu. Tylko czy on miał z tą sprawą coś do
czynienia? Dlaczego McGonagall dała mi tak mało informacji?
Westchnąłem
z nerwów. To tak jakby odebrać małemu dziecku większość
układanki i kazać mu z tego ułożyć cały obraz. Złączyć
wszystko w całość. Ale tak się nie dało, bo potrzebne były te
kawałki, te fundamenty, których przecież nie miałem. Jeszcze raz
obróciłem się do okna, w lesie było już ciemno. Nie zobaczyłem
już żadnego cienia.
Z
gazetą w ręce odwróciłem się i szybko wróciłem do kuchni.
Byłem zły, podenerwowany i sfrustrowany. Jak małe dziecko.
Rzuciłem gazetę na stół. Przesunąłem kubek z niedopitą,
wstrętną czarną kawą , wylewając przy tym trochę na blat stołu.
Za gwałtowny ruch.
Usiadłem
przy stole, zanurzyłem pióro w atramencie, wstrzymałam oddech na
dosłownie sekundę i zacząłem pisać. Szybko. Kropelki atramentu
pryskały na boki, gdy tak mocno naciskałem na pergamin.
Droga
Profesor McGonagall,
Jeśli
pani lub profesor Dumbledore myślicie, iż dojdę do czegokolwiek,
gdy nie wiem nawet połowy tego, co wy z całą pewnością wiecie...
to przeceniliście mnie.
Dlatego
proszę wyjaśnić mi kim był drugi Rookwood, który wyjechał do
Stanów i czemu to zrobił i czy w ogóle ma z tą sprawą cokolwiek
do czynienia?
Potrzebuję
wskazówek, a nie domu w którym jest wszystko, ale nie ma nic.
PS:
I czy to normalne, że wilki tak blisko podchodzą do domu? Do tego
domu?
Co
mam napisać moim przyjaciołom? I czego tak naprawdę ode mnie
oczekujecie?
Harry
Potter
Muszę
przyznać, że napisałem tą treść z impulsu, więc krótko
jeszcze zastanawiałem się, czy powinienem tak to wysłać. Ale że
nie miałem ochoty pisać tego jeszcze raz, a w szczególności nie
wiedziałem jak inaczej mogłem to napisać, złożyłem papier na
pół i włożyłem do koperty, którą znalazłem w moim plecaku po
dłuższym grzebaniu w nim.
Dwa
dni po tym jak tu dotarłem, dyrektorka przysłała mi sowę, przez
którą mogłem kontaktować się ze światem.
Ale
ja nie wiedziałem jak się z nim kontaktować. Przez jakie słowa?
Znów
wyszedłem z kuchni do pokoju, w którym trzymałem tą sowę.
Zazwyczaj ją po prostu wypuszczałem, wiedziałem jeszcze jak bardzo
Hedwiga nie lubiła być w klatce, ale dzisiaj... przyleciała do
mnie z łowów i już kompletnie nie chciała tej wolności, którą
jej proponowałem. Może czuła wtedy, że będę ją dzisiaj
potrzebował.
Otworzyłem
okno i wypuściłem ją z listem u nogi. Słońce właśnie zaszło,
zostawiając za sobą bordową pomarańcz. A mi brakowało moich
przyjaciół bardziej niż kiedykolwiek. Chociaż nie zaprzeczam, że
w pierwszy tydzień ta cisza i spokój dobrze mi zrobiła. Cisza była
mi potrzebna. Była. Teraz już nie koniecznie.
*
-
Może przemyślmy jeszcze tą sprawę z klubem Pojedynku, pani
dyrektor? - zapytałem, gdy już po skończonych lekcjach wybrałem
się do jej gabinetu.
Dumbledore
uśmiechał się zza ram. Zastanawiałem się czemu. Miałem zły
humor, nie mogłem się uśmiechać, zwłaszcza, że przed chwilą
Draco Malfoy wygarnął mi, że jestem nieodpowiedzialny. A
najbardziej w tym zabolało, rozwścieczyło, ugryzło, dotknęło
mnie, że być może miał rację. Akurat on. Byłem porażką. Nie
miałem niczego pod kontrolą. Zamiast zapobiegać tej przepowiedni,
nic na nią nie mogłem poradzić. Malfoy zachował się dzisiaj jak
dobry uczeń. Nie. Nie jak dobry uczeń, tylko tak, jakby Hermiona
nie była mu obojętna.
A
Theodor Nott? Co temu chłopakowi wpadło do głowy? Tak, kiepską
głową domu też byłem. Moi właśnie podopieczni... Nie znałem
ich. Ufałem nie tym co trzeba, oskarżałem tych, do których miałem
uprzedzenia. Super. Po prostu bajecznie.
-
Nie, Krystianie. Sam to zaproponowałeś, sam mnie przekonałeś, nie
będziemy teraz wszystkiego odwoływać, tylko z powodu jednego
ucznia - odpowiedziała mi McGonagall.
Westchnąłem
zdenerwowany.
-
Tak, ale to nie było... takie sobie zaklęcie. Ja go nawet nie znam!
Nie wiem co to było za zaklęcie i nie wiedziałbym jak ochronić...
- ucichłem.
McGonagall
zwęziła już i tak swoje cienkie usta.
-
Jak brzmiało?
Wypuściłem
ciężko powietrze.
-
Nie słyszałam go. Tylko Draco Malfoy. A on nie chciał mi
powiedzieć. W ogóle bardzo dziwna atmosfera panuje teraz pomiędzy
Theodorem Nottem a Malfoyem - dodałem, gdyż przypomniałem sobie
jak mierzyli się spojrzeniami.
-
Minewro. Obawiam się, że pewne tajemnice nie mają końca - odezwał
się Albus Dumbledore.
-
Tak, Albusie. W rzeczy samej... znów nie mam pojęcia o czym mówisz
- odpowiedziała zrezygnowana dyrektorka.
-
A co do ciebie Krystian, proszę... naprawdę bardzo proszę cię,
żebyś nie rozwijał konfliktów już na samym początku, tylko
przez twoje uprzedzenia. Bardziej jest nam potrzebna uwaga. Niedawno
ktoś na parterze użył zaklęcia Imperius. Nie wiem kto to był,
nie sądziłam, że ktoś w ogóle na to wpadnie, szczególnie po
wojnie. Niestety nie jest tak prosto wznieść blokadę na te
zaklęcia, ponieważ jak sam wiesz, są też używane na lekcjach
przez ciebie do demonstrowania uczniom. Nie chciałabym zabrać ci
tej możliwości, dzisiejsza młodzież musi zobaczyć coś na własne
oczy, aby niektóre rzeczy do nich dotarły, ale naprawdę niepokoi
mnie ten fakt, że ktoś użył tego zaklęcia. Skoro więc Theodor
Nott pokazał dziś ewidentnie postawę, która jest nie do
przyjęcia, może zwróciłbyś większą uwagę na niego, a nie na
pana Malfoya. W rzeczy samej, te uprzedzenia potrafią zrobić nam
nie złe zamieszanie - zakończyła McGonagall, a ja czułem się jak
mały chłopczyk, zbesztany przez matkę. Wiedziałem, że miała
rację i właśnie dlatego tak bardzo mi to przeszkadzało, gryzło.
-
Czy wyraziłam się jasno, panie Melphis? - zapytała ostrym tonem,
kiedy nie odpowiedziałem. Szybko kiwnąłem głową, patrząc się
na moje splecione dłonie.
-
Tak, pani dyrektor- wycedziłem.
-
Dobrze, w takim razie możesz iść. Nie zapomnij, że w twojej pracy
nie liczą się tylko twoje interesy prywatne. Masz tu też inne
zadanie, poza bliższym poznaniem córki - dodała na sam koniec.
Wisienka na torcie, wyśmienicie! - pomyślałem sarkastycznie.
Wszyscy dzisiaj wydawali się na mnie uwziąć. Z dobrego powodu.
-
Miłego dnia, Krystianie. Proszę nie czuć się urażonym przez tak
ostre słowa mojej zastępczyni. Ale poniekąd jest w tym ziarnko
prawdy, mój drogi. - Usłyszałem za mną głos Dumbledore'a, gdy
już sięgałem po klamkę do drzwi.
-
Do widzenia - powiedziałem tylko i wyszedłem.
*
Siedziałam
na kanapie razem z Ronem, Ginny i Nevillem. Rozmawialiśmy. Lekcje
już nam się skończyły, a ja postanowiłam, że będzie lepiej
skoncentrować mi się na rozmowie niż na zadaniach, przy których
ciągle tekst zamazywał mi się przed oczyma.
Ron
objął mnie jedną ręką i chociaż dobrze mi było tak, koło
niego, coś we mnie wciąż było niespokojne. Już przez cały
dzień. Odkąd Malfoy wypowiedział zaklęcie obronne.
Słowa straciły barwę, znaczenie. Nie słyszałam
ich. Tak jak nie widziałam liter na papierze. Gdyby to był Dean,
albo ktoś inny, ktoś kto był dobry przez cały ten czas, pewnie
podziękowałabym tej osobie i tyle. Ale świadomość, że obroniła
mnie osoba, która jeszcze niedawno mnie nienawidziła i ze mnie
kpiła, była dziwna. Niespokojnie obracała się we mnie, wte i we
wte.
Czy
tym bardziej nie powinno się być wdzięcznym człowiekowi, który
przez cały czas był... zły? Egoistyczny? Słaby? Wredny?
A
jeżeli nie, to w mojej głowie krążyło pytanie: Czemu to zrobił?
Czemu? On nigdy nie miał litości. W końcu potwierdził mi to
niedawno. Co więc było prawdą, a co fałszem?
Wtuliłam
się w Rona. Wiatr nadal nie przestawał huczeć. Przede mną palił
się ogień. Trzaskał.
-
Za dwa tygodnie mamy grać przeciwko Ślizgonom. Ginny, będzie tak
łatwo, jak chyba jeszcze nigdy. W końcu Malfoy nie był takim złym
zawodnikiem, a teraz jego własna drużyna go nie chce. Dobrze mu tak
- stwierdził mój chłopak. Ron. Nie wiem czemu, ale poczułam
bezsensowną i niezrozumiałą chęć powiedzenia mu, że dzisiaj to
właśnie Malfoy mnie obronił.
-
Kurczę, ale bez Harry'ego... to jakoś nie to samo - powiedział
cicho Ron. I nikt się nie odezwał. Spojrzałam na Ginny.
Wiedziałam, że chciała być silna, ale czasem bycie silnym
polegało na tym, aby pokazać swoją słabość.
Neville
też nie przerwał tego milczenia.
-
Nie tylko dla ciebie, Ron - wyszeptała ruda i wstała jak oparzona.
Podniosłam się z na wpół leżącej pozycji, ale Gin już wstała
i szła w kierunku wyjścia.
Czułam
jak Ronowi jest smutno, jak go boli. Tak dużo nas bolało, a jak
zaraz stąd nie wyjdę... też będzie mnie boleć. Będzie mnie
boleć, czemu rodzice nigdy mi nie powiedzieli o Nel, dlaczego
Krystian nie chciał mi nic powiedzieć. Dlaczego Harry do nas nie
pisał i to, że nie miałam już w sumie rodziców.
Zatonęłabym
w tym bólu. W tym czemu i dlaczego.
Więc zrobiłam coś bardzo egoistycznego. Wstałam z zamiarem
zostawienia Rona z tym samego. Musiałam uciec. Nie pomogę mu, tylko
znów się pokłócimy, złapiemy za słowo, zdenerwujemy i będzie
jeszcze gorzej. Nie chciałam tego.
Być
może więc moje zachowanie nie było egoistyczne. Być może właśnie
nas ratowało. Poza tym kamień w moim sercu właśnie stał się
jeszcze bardziej niespokojny.
-
Miona, gdzie idziesz?
-
Muszę się przejść - odparłam i szybko wybiegłam z Pokoju
Wspólnego.
Gdy
stałam na korytarzu, zamknęłam na chwilę oczy, próbując
zrozumieć moją decyzję. Ale tego nie dało się zrozumieć. To był
czysty impuls, coś czego nie mogłam wytłumaczyć.
Nie
miałam zamiaru iść za Ginny, ona być może właśnie teraz szła
za swoim własnym, niewytłumaczalnym impulsem, przeczuciem.
Zaczęłam
iść szybko, na wpół biegnąc. Gdybym szła powoli, jeszcze bym
się rozmyśliła. Nawet nie wiedziałam, czemu nie chciałam się
rozmyślić. Ten moment, kiedy przyspieszamy lub robimy coś w danym
momencie tylko po to, aby się nie rozmyślić. A czemu wolimy
się nie rozmyślić? Nie potrafiłam odpowiedzieć
na to pytanie. Robiłam teraz coś zupełnie bez sensu. Bez
przemyślenia, bez planu. Bo czułam, że tak było dobrze. Ale skąd
to wiedziałam?
Pytajcie
się Merlina.
Przystanęłam
przy wielkiej ścianie nakrytej zarówno wielkim dywanem i zamknęłam
oczy. Moje palce były lodowate, a serce biło tak nie równomiernie,
jak ogień trzaskał w kominku. Podobało mi się to porównanie.
Ogień, serce. Życie. Płomień. Impuls. Żywioł. To wszystko się
ze sobą łączyło.
Przede
mną pojawiły się drzwi. Położyłam rękę na klamce i weszłam
do środka.
Oczywiście,
mogłoby go tam nie być.
Oczywiście,
wtedy cały mój bezsensowny impuls naprawdę okazałby się
bezsensowny.
Oczywiście,
mogłabym sobie tam wtedy tak stać, pośmiać się z mojej własnej
głupoty i grzecznie wrócić do wieży, do Rona.
Oczywiście,
stawiałam sobie to pytanie, czemu w ogóle tu przyszłam.
Tak,
mogłoby go tu nie być. Na dziewięćdziesiąt-dziewięć procent.
Tylko...
on tu był. Patrzył się na mnie. Siedział na podłodze, na wprost
drzwi. I właśnie przestał grać. A raczej wyżywać się na
gitarze. Jaki dziwny widok. Draco Malfoy.
Nasz
WRÓG. Wstrzymałam oddech. Drzwi się już zamknęły.
Nagle
naprawdę zapomniałam o bólu. O wszystkim co moje. Czyli o moim
bólu. Bo w jego oczach zobaczyłam coś innego. Nie wiedziałam co
to było.
Cisza.
Milczenie. Ale czasem nie ma innego środku, sposobu komunikacji jak
milczenie.
Chciałam
powiedzieć, dziękuję. Dziękuję, że to zrobił. Ale to było
naprawdę trudne. Za trudne. Nie sądziłam, że takie będzie.
Odwrócił
ode mnie wzrok. Wstał, odłożył gitarę... i chciał iść. Nie,
gdy pójdzie będzie mi wstyd. Tak strasznie wstyd. W momencie, gdy
mnie wymijał, odruchowo złapałam go za rękaw. Szybko puściłam,
ale on zauważył.
-
Czego chcesz? - wydusił. Odwrócił się do mnie, wbijając we mnie
swoje oczy. Już wiem co tam było. Niepokój. Wszystko się tam
przewracało. Tak dużo... niepokoju.
Odjęło
mi mowę.
-
Wiem, Granger co chcesz mi powiedzieć. Ale nie powiesz mi tego. A ja
nie wiem czy chcę to usłyszeć, tak czy siak. Nie wysilaj się.
Będzie ci łatwiej przyjąć mnie takim, jaki byłem. Będzie lepiej
dla ciebie żyć z tą iluzją - powiedział. Zobaczyłam od razu, że
wcale nie miał zamiaru tak dużo powiedzieć. Jego usta zadrżały.
Przybrał
wyraz wstrętu, złości. A ja zrozumiałam.
Zrozumiałam.
Zrozumiałam,
że miałam rację. Że Draco Malfoy naprawdę zaczął się
zmieniać. Lub jak nie zmieniać, to odkrywać swoje strony, których
nie mógł pokazać nikomu. Nawet sobie.
Czułam
jak pomiędzy tą suchą, twardą, niby taką mocną i zatwardziałą
ziemią, która była jak nasza znajomość, nagle otwiera się
przepaść. A w tej przepaści płynęła rzeka. Porywała mnie. Chce
mną porwać.
-
Nie - powiedziałam. Samo zwykłe "nie". Ale wydawało się
wystarczające. Malfoy zmarszczył czoło.
-
Nie? - oddał. Pokręciłam głową.
-
Nie będzie mi łatwiej. Bo... już zaprzeczacie się nawzajem.
Nic
nie powiedział.
-
Ty i twoja iluzja. Zaprzeczacie się nawzajem. Nie mogę wierzyć w
coś, co wiem, że nie jest prawdą - pociągnęłam.
-
Nie znasz mnie, Granger. Sama niedawno mnie oskarżałaś - odparł,
patrząc się na ścianę. -
Tak.
Oskarżałam. Być może nadal to robię.
Nie
odpowiedziałam. Odwrócił się . Był wysoki, miał bardzo jasne
włosy. Po raz pierwszy patrzyłam się na niego jak nie na Malfoya.
Choć to był on.
Czy
to miało sens?
-
Nie musisz iść. Ja pójdę - powiedziałam, podeszłam i sięgnęłam
po klamkę.
Jeden
oddech.
-
Dziękuję. - Słowo rozeszło się po tej ciszy. Mój głos brzmiał.
Naprawdę,
słyszałam jak brzmiał. W tej ciszy. Brzmienie.
*
*
Sytuacja z "Niekoniecznie Prolog" ciągnięta dalej. Ginny
u Hagrida.*
-
Nie wiem, gdzie jest Harry. Martwię się o niego. Myślałam, że
może napisał do ciebie - powiedziała dziewczyna, siedząca przy
wielkim, odrapanym, drewnianym stołem, przed dużą filiżanką w
niebieskie kropki. Na środku leżał talerz z placuszkami.
-
Nie, nie. Nie napisał mi nic. Dyrektorka powiedziała mi, że jest
na wyprawie. Pomysł Dumbledore'a, ech? - burknął Hagrid, siedzący
na przeciwko niej.
-
Nie wiem kogo to pomysł. Ale nie pisał już od miesiąca. Czyli w
ogóle nie pisał - stwierdziła bezsilnie Ginny. Jej włosy opadały
gładko na ramiona. Czuła się słaba.
Dlaczego
Ron zawsze musiał przypominać jej o tym jak bardzo brakowało jej
Harry'ego?
Hagrid
westchnął. Fang, jego pies chrapał pod stołem... a ogień w
palenisku lizał drewno. Ginny objęła filiżankę z herbatą. W
sumie sama nie wiedziała, czemu tu przyszła. To była improwizacja.
Impuls.
-
Wiesz może, czemu Ron i Hermiona nie byli u mnie? Myślałem, że
mnie odwiedzą. A teraz raczej ich nie widuję, już przecież nie
mają Opieki na Magicznymi Stworzeniami.
-
Oni teraz nie mają razem lekcji. A przez ten koncert, który ma się
odbyć w święta, jest jeszcze mniej czasu.
Rozmowa
szła opornie. Ginny nigdy jeszcze nie rozmawiała z Hagridem tak
długo. Nie chodziła przecież z Harrym, Ronem i Hermioną do niego
w poprzednie lata.
A
mimo to dobrze było razem pomilczeć.
Po
chwili Hagrid wstał, podszedł do szafki, obok łóżka i zaczął
czegoś szukać. Wrócił z małym opakowaniem zawiniętym w brązowy
papier.
-
To dla Hermiony - odparł, gdy dziewczyna zaskoczona zmarszczyła
brwi. - Myślę, że przyszedł odpowiedni czas - mruknął jeszcze.
***
Weszłam
przez dziurę, za obrazem Grubej Damy. Ron stał przy oknie i od razu
wyłapał moje spojrzenie. Raczej złapał. Wcale nie chciałam, aby
teraz na mnie patrzył. Za dużo myśli.
Skierowałam
wzrok na dywany. Chciałam szybko zniknąć w moim pokoju. Ale
zatrzymała mnie ręka. Ręka Rona.
-
Miona, co się stało?
Jego
oczy, takie ciepłe. Zmartwione.
Próbowałam
potrząsnąć głową. Ale jakoś mi się to nie chciało udać. Ta
przepaść sprawiała, że chciałam patrzeć się w dół. Zobaczyć
co tam jest. Ale czemu od razu czułam się przy tym jak przestępca?
Bo
nic nie powiedziałam o tym Ronowi?
Nie
powiedziałam co zrobił dziś Malfoy. Nie mówiłam mu nic. Czy tak
wyglądała miłość? A przecież ja go kochałam.
Spojrzałam
na jego rękę, lekko trzymającą moją. Byłam rozerwana na dwa
kawałki. Nie wiedziałam czemu, ale to było niesamowicie irytujące
uczucie. Nie mogłam powiedzieć Ronowi, bo on nigdy mi nie uwierzy.
On nadał pamiętał go tak, jak ja jeszcze niedawno. Nie mogłam
oczekiwać, żeby mnie zrozumiał, jak ja sama nie rozumiałam...
Chciałam
tak bardzo się do niego przytulić. Do mojego najlepszego
przyjaciela, do chłopaka, w którym byłam przecież zakochana. Już
od tak dawna.
Który
był dla mnie tak ważny, że akceptowałam wszystkie jego wady.
Brałam go taki jaki był. Jest.
Ale
coś we mnie się nie zgadzało. Oprócz tego mocnego uczucia,
pragnienia, było coś innego. Coś co mnie blokowało. Wstrzymywało.
Wstrzymywało to wszystko, co czułam do tej pory.
Ta
nagła przepaść, która się otwarła. Nieoczekiwanie. I moja
ciekawość. Moja przeklęta ciekawość.
Straszne
były te dwa uczucia, które walczyły ze sobą. Byłam świadoma, że
jedno z nich wygra. Ale które? I dlaczego nie mogły istnieć oba?
Uścisnęłam
jego dłoń. Mocno. Nie mogłam pozwolić, żeby coś przerwało tą
więź. Zepchnęłam więc moją ciekawość gdzieś daleko. Daleko.
Uciekłam myślami od przepaści. Uciekłam od głębiny, której nie
znałam.
Wtuliłam
się więc w Rona. A on położył głowę na mojej.
-
Nic, wszystko w porządku - wyszeptałam. Przed oczami widziałam
nasze przygody. Czułam nasz pierwszy pocałunek. Widziałam
Harry'ego i słyszałam nasz śmiech. Nasze rozmowy. Nasze głosy.
Ale
gdzieś, pomiędzy tymi wspomnieniami, pomiędzy odgłosem tego co
było, przebijała się też inna rozmowa. Inne słowa. A one
brzmiały.
Zrozumiałam
czemu to powiedział. Malfoy. Że będzie mi łatwiej żyć... z
iluzją. Zrozumiałam teraz.
*
Zrozumiałem
teraz, że nie będę już mógł tak łatwo uwierzyć w to, że
jestem teraz jaki byłem kiedyś. Bo nie byłem. Nie jesteś
zabójcą, Draco.
Nie
jestem. Ale kim jestem?
To
pytanie już ktoś mi zadał.
Komentarze
Prześlij komentarz