XIX. Rozdział - Milcząc

"Któż jest tak stały, by nie dał się uwieść?"
Shakespeare
Wszystko ma swój czas, i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem.
Jest czas rodzenia i czas umierania, [...] 
Czas płaczu i czas śmiechu, [...]
czas rzucania kamieni i czas ich zbierania [...
czas szukania i czas tracenia
czas wojny i czas pokoju
czas milczenia i czas mówienia
czas miłowania i czas nienawiści ...
 -Koh 3,1-12.
*
Wspomnienie Agnes...

Hogsmeade było naprawdę zwykłą wioską. Nic specjalnego. Nie wiem czemu wszyscy zachwycali się tym wypadem. Może właśnie dlatego, że można było wyjść. Gdzieś. A w tym wypadku nie miało znaczenia jakie to "gdzieś" jest.
Przynajmniej myślałam tak, kiedy stawiałam tam moje pierwsze kroki. Obok mnie szła Hermiona z Ronem, trochę dalej Neville z Luną. Dzisiaj od rana miała na twarzy niezwykle trzeźwy, jak na nią, uśmiech. Ten chłopak dobrze na nią działał. Wprawdzie dobrze, że Luna była sobą, ale przecież nie można cały czas być gdzieś daleko. Neville przywoływał ją z tego świata. Myślę, iż to był ich styl, uzupełniali się. Jak Luna uzupełniała Neville'a? No cóż...

- Te liście są naprawdę niewiarygodne. Ich sok potrafi wyleczyć nawet...
- Ej Neville...! Pamiętasz minę Mcgonagall, gdy przed jej oczami zamieniłeś kielich w ptaka? - zawołał Ron, odwracając się do chłopaka. Neville na chwilę zmarszczył czoło, po czym uśmiechnął się nieśmiało.
-Tak. To był chyba pierwszy raz, kiedy się do mnie uśmiechnęła. W sumie, za takie coś, daje tylko dziesięć punktów. Mi dała dwadzieścia - odpowiedział z blaskiem w oczach. Ron zwrócił się znów do Hermiony.
- To było naprawdę super. Szkoda, że nie mogłaś tego zobaczyć - stwierdził.

Po chwili stawiania kroków na błotnistej drodze, Luna pociągnęła Neville'a za rękaw.
- Opowiadałeś o liściach piegowatych. Zastanawiam się, czy można je jeszcze gdzieś zebrać - powiedziała blondynka lekkim, jak powiew wiatru, głosem.
Ach, no tak. Zapomniałem. Problem w tym, że nikt od wieków ich nie znalazł. Wiadome jest, że istnieją, ale nikt nie może ich znaleźć - odpowiedział Neville.
Dla mnie to jedno z najpiękniejszych uzupełnień, na które się natknęłam. Trudno jest znaleźć w naszym świecie jeszcze ludzi, potrfiących słuchać. Dla mnie słuchanie to w pewnym sensie sztuka. Tak bardzo lubimy, jak się nas słucha, jak ktoś interesuje się tym co mówimy. Jak sam nam przypomni o czym chcieliśmy powiedzieć, jeżeli nam wyleciało to z głowy.
Szliśmy dalej. Słońce wprawdzie nieco chowało się za chmurami, a wiatr dodawał nam rumieńców, ale każdy z nas miał idealną pogodę w duchu.
Hogsmeade był zwyczajną wioską. Do czasu, gdy nie zaczęło się odkrywać tych przeróżnych miejsc. Tak. Ron i Hermiona pomimo, że chciałam, aby pobyli trochę sami, uparli się pokazać mi wioskę, a szczególnie niejaki pub "Pod Trzema Miotłami". Kiedy otwarliśmy drzwi do nosa wleciał nam zapach goździków, dymu i czegoś słodkiego, czego nie umiałam nazwać. Było gwarno i na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że nie ma już żadnego miejsca. Tak, na pierwszy rzut oka. Na drugi przeciskaliśmy się między stołami i ludźmi siedzącymi na swoich koślawych stołkach. A na trzeci, dostrzegliśmy tak jakby połowę stolika w jednym kącie z paroma wolnymi taboretami. Niedaleko znajdowało się palenisko, gdzie ogień z apetytem pożerał suche strzapy drewna.
Hermiona ściągnęła płaszcz, a Ron jedynie rzucił sweter na swoje miejsce, po czym szybko znów zaczął się przeciskać przez labirynt krzeseł, ławek i stołów, tym razem w kierunku baru.
- Niema tu kelnerki? - zapytałam.
- Jest, ale... będzie szybciej jak od razu zamówi przy barze - odparła Hermiona pocierając sobie ręce.
Rozglądnęłam się. Widziałam uczniów, śmiejących się i rozmawiających. Powoli oznaki tego, że dwa miesiące temu była wojna, zaczynały zanikać. Rany się zabliźniać. W tłumie dostrzegłam Rona, który wracał do nas z trzema butelkami w ręce i kufelkami.
Gdy butelki stały na naszym stole, przekrzywiłam głowę na bok.
- Już przygrzane – powiedział Ron. Hermiona sięgnęła po jedną z butelek i nalała sobie do szklanki. Napój zapienił się mocno, a ja poczułam ten słodki aromat, który już wcześniej zakradł się do mojego nosa, kiedy tu wchodziłam.
- A to jest...? - zaczęłam. Hermiona przetarła sobie usta.
- To piwo kremowe. Specjalność Hogsmeade – wyjaśniła; jej oczy błyszczały rozbawione. Ron właśnie dopijał swoje do końca. W końcu ja też sobie nalałam i zaczęłam pić. Pierwszy łyk po prostu rozpłynął mi się w ustach. Ciepłe, słodkie... W życiu czegoś podobnego nie piłam. Teraz byłam w stanie zrozumieć zachowanie Rona. Nie mogłam oderwać się od mojego kufla, od tego napoju, co rozgrzewał mnie od środka.
Kufelek natrafił na blat stołu, pusty, nie zważając na resztkę pianki, która została na dnie.
- To było....- Szukałam odpowiedniego słowa, aby opisać ten smak. Ron uśmiechał się razem z Hermioną. Dobrze ze sobą wyglądali. Dobrze. Tak ciepło. Przyjaźnie. Mocno. Ale... jako para? Nie mogłam tego oceniać, przecież sama nie miałam zbytnio dużego doświadczenia w tych sprawach. Podobał mi się ich uśmiech. - Pyszne. Super. Delicieux - wykrztusiłam.

Posiedzieliśmy jeszcze jakiś czas w tym gwarnym miejscu, gdzie każdy mógł zapomnieć o nauce, zadaniach domowych, zawodach... problemach. To wszystko jakoś ginęło w tym zgiełku. Kryło się po kątach, pod krzesłami i stołami, w szparach starej drewnianej podłogi. Ale powracało. Jak nie na drodze powrotnej, to w zamku. W szkole. W miejscach, gdzie wspomnienia powracały. Dla każdego były to inne miejsca.

Gdy wyszliśmy z pubu, powiedziałam, że chcę rozejrzeć się w spokoju za piórem, które mi się złamało. To nie była prawda. Miałam jeszcze mnóstwo piór. W rzeczywistości chciałam dać im trochę czasu dla siebie. Potrzebowali tego. Starali się, żeby było mi miło, ale ja i tak zawsze nie będę pasować, nie będę uzupełniać im miejsca, które zawsze należało do Harry'ego.
Myślę, że Hermiona mnie przejrzała. Spodziewałam się tego. Czuła bardzo dużo rzeczy. Ale zaakceptowała to, rozumiała. Może nawet była mi wdzięczna.
Odeszłam więc i zaczęłam się zastanawiać, gdzie mogłabym pójść. Przynajmniej próbowałam udawać przed samą sobą, iż się zastanawiam. Ja już to wiedziałam.
George był w Hogsmeade. Pewnie Ron też będzie chciał go odwiedzić, jednak może jeszcze zdążę zrobić to przed nim. Tylko ja nie chciałam mu przeszkadzać, ja nawet nie wiedziałam, czy on również chce mnie widzieć. W sensie... "widzieć". Spotkać. Porozmawiać. Ostatnim razem byłam w dosyć kiepskim stanie. Było mi wstyd za moje zachowanie. Ale co się stało, to się stało. Nie pomogę sobie ciągle przypominając to zdarzenie.
Strach nas blokuje. I może działać w dwóch przestrzeniach czasowych. W przyszłości i w przeszłości. A raczej kiedy myślimy o tym czy o drugim. W przeszłości jako poczucie winy i wstyd, a w przyszłości... jako obawa, niepewność.
Agnes, moja droga! Przestań myśleć o tym, co się stało i o tym co będzie. Popatrzyłam się więc na drogę przede mną. Patrzyłam na każdą twarz ludzi, zważałam uwagę na ich ruchy, na ich grymasy, a czasem jakieś słowo przebiegło koło mnie. Krok po kroku. Zobaczyłam ptaka na niebie nieokreślonego koloru i się uśmiechnęłam. Przywołanie do danego momentu pomaga. Już po chwili stałam przed sklepem. Stało tutaj chyba najwięcej osób; dużo młodszych uczniów.
Otwarłam drzwi... nie,nie otwarłam ich. Były już otwarte. Nie zamykały się. Zaparło mi dech, czemu ich tu było tak dużo. Ludzi.
Ten sklep tak bardzo różnił się od tego w którym byłam. Właśnie, Agnes. Ten jest pełny. Tam było pusto. Tylko on i ja. Nasze pierwsze spotkanie. Kwiatek, motylek.
Zobaczyłam go po paru sekundach. A raczej dostrzegłam jego włosy. Właśnie rozmawiał z dziewczyną. Była w moim wieku. Uśmiechał się. Żartował, pokazywał jej coś. Próbowałam się przecisnąć, rzucając bezsensownymi "przepraszam" na boki. Nikt i tak ich nie słyszał. Wszyscy za bardzo byli zajęci artykułami tego sklepu. Wynalazkami tego chłopaka, który już był mężczyzną. Nie. Wynalazkami jego i jego brata. Freda.
Trwało to chwilę, ale w końcu stałam tuż za jego plecami. I chociaż byłam tak blisko, czułam się od niego dalej, niż jak byłam w zamku. Czemu?
Otworzyłam usta, chciałam nawet wyciągnąć rękę, ale nie dałam rady. Jakby ktoś odciął mnie od energii, siły. On nadal rozmawiał. Widziałam jak aktorsko gestykulował rękoma. Słyszałam jego głos. Czułam jak teraz wszyscy wkoło rzucali we mnie słowami. Ale nie mogłam ruszyć się z miejsca.
W końcu skończył rozmawiać, dziewczyna odeszła i pognała do kasy. A on po prostu poszedł dalej, nie obracając się do tyłu. No bo niby czemu?
Czułam się głupio. Czułam się beznadziejnie. Co ja tu robiłam? Miałam ledwie siedemnaście lat, a on...? Na pewno był po dwudziestce. Czego od niego chciałam? Przecież on był tylko przypadkową osobą, która mi pomogła. Nic więcej. Tak? To czemu odwiedził mnie w Hogwarcie?
- Mogłabyś się wreszcie ruszyć? - Usłyszałam za sobą. Nie posłałam tej osobie spojrzenia. Odsunęłam się tylko, stojąc nagle obok małych schodków prowadzących na górę. Były zabezpieczone jednym sznurkiem i tabliczką, że wejścia na górę nie ma.
Nie wiem co mną zawładnęło, ale ja po prostu zignorowałam tą tabliczkę, ten sznurek. Zaczęłam wchodzić schodami. Jak nie było wejścia, jak było? Po co pisać takie bzdety na tabliczce? Można by przecież napisać, że wejście na górę jest zabronione, albo coś w tym stylu.
Stanęłam na poddaszu. Niewielkim. Było ciepło, a z dołu słyszałam głosy dzieci, ich śmiechy. Wszędzie były kartony. Na podłodze, która była wyścielona gazetą, leżały... leżało dużo rzeczy. Moje kroki lekko zaszeleściły na papierze. Stanęłam na środku pomieszczenia, na przeciwko okna, wychodzącego na pagórek, na kilka dachów. Na wzniesieniu można było dostrzec coś takiego, jak chatkę. Podeszłam bliżej.
- Kto pozwolił ci tu wejść? - powiedział głos za mną. Moje serce stanęło. Odwróciłam się i całe moje ciało zastygło. Patrzyłam się w brązowe oczy George'a, które zobaczyły mnie... rozpoznały mnie. Otworzył usta, ale nie był w stanie nic powiedzieć. Przez chwilę jeszcze czas się wydłużył. Przez chwilę jeszcze w mojej głowie nie było żadnej myśli.
Szybko odwrócił głowę.
- Nie wiedziałem, że to ty. Ale wiesz... - zaczął. Nie uśmiechał się. Dlaczego się nie uśmiechał?
- Japrzepraszamniepowinnambyłatuwchodzić - powiedziałam za jednym tchem. Szybko. Było mi głupio. Jeszcze raz na mnie spojrzał.
Uśmiechnął się. Bardzo lekko. Nie byłam nawet pewna, czy to nie był wytwór mojej wyobraźni.
- Ale z drugiej strony, jaki normalny człowiek pisze na tabliczce, że nie ma wejścia na górę, skoro jest? - Próbowałam jakoś się usprawiedliwić. Mówiąc cokolwiek. Bezsensu.
- Hm... - odparł, zakładając ręce. - A co, jeśli ten człowiek nie jest normalny? - zapytał. Teraz przekrzywił głowę w bok. Uśmiechał się. Ale jego oczy miały inny wyraz. Ciekawość.
- To wtedy nie powinien być zaskoczony, skoro kogoś tu zastaje - odpowiedziałam. Ale mój głos mnie już nie słuchał.Teraz się zaśmiał. Wbijając wzrok krótko w gazety, a potem znów na mnie parząc, powiedział:
- Witaj, Agnes. Bałem się, że to jakieś dzieciaki. Chociaż w tym wypadku, ty jesteś gorsza od nich - stwierdził. Zmieszałam się.
- Czemu?
Podszedł bliżej, odstawiając jakieś pudło na podłogę. Jakie to pudło było nieważne. Nie, jakie ważne. Gdyby nie ono, nie wyszedłby na górę.
- Naprawdę nie wiesz? - Pokręciłam głową. - Bo ich musiałbym wyrzucić, a ciebie nie mogę... - odparł. Stał teraz obok okna, opierając się o jedną ścianę, ręce trzymał w kieszeni. Jak można patrzeć się tylko w siebie i nie czuć potrzeby mówienia?
- Mógłbyś - zaprzeczyłam. Uniósł brwi do góry.
- Tak. Ale nie chcę. 
Dziwna była ta atmosfera. Nie zachowywał się jak zawsze. Patrzył się na mnie inaczej. Nie tak, jak na tą dziewczynę. Gdzie była jego radość, humor? Uśmiechał się. Ale był taki spokojny. Był... smutny. Odwrócił wzrok, gdy już miałam wyciągnąć rękę.
- Brakuje mi go. Freda. Mojego brata. Ale życie toczy się dalej. Ludzie oczekują ode mnie, abym był taki, jak kiedyś. Śmiał się, żartował. Tylko to gdzieś znikło. Nie ma tego. A oni nie chcą zrozumieć. Nie rozumieją. Jakbym był taki, jaki jestem teraz, przed tobą, każdy by się mnie pytał, czy wszystko w porządku – mówił, patrząc się za okno.
Słuchałam. Połykałam te słowa, jakbym nie słyszała już żadnych od długiego czasu. Miały smak prawdy. Chciałam go zrozumieć. Nie wiem czemu, ale chciałam. Potrzebowałam tego.
- Rodzina i starzy znajomi w tej sytuacji stali się dla mnie ... - próbował skończyć zdanie, ale nie umiał. Westchnął. Odwrócił głowę i znów popatrzył się na mnie, podszedł bliżej. - Kocham ich, ale oni chcą, żebym był taki jak kiedyś. A ja już nie jestem. Nie potrafię. Te oczekiwania, nawet nieświadome, mnie wykańczają. Rozumiesz? - mówił, marszcząc czoło. Nie byłam przygotowana na taką rozmowę. Jak miałam odpowiedzieć? Jak tylko czułam... czułam coś, czego nie potrafiłam wytłumaczyć.
- Nie wiem - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Zamknął na chwilę oczy.
- Czułem się jak w klatce. Jak próbowałem wrócić do samego siebie, coś się nie zgadzało. Pomimo wszystko wziąłem się w garść. Myślałem, że nigdy nie będę czuć tej radośći. Szczęścia. Spokoju. Ale wtedy przyszłaś ty. Nie wiem skąd. Ale jesteś tu dzisiaj. 
Muszę być szczera. Wystraszyłam się. Bałam się. Mówił rzeczy bardzo... mocne. Szczere. Za szczere.
Zobaczył to. Szybko się wycofał. Odwrócił się.
- O Matko, teraz cię wystraszyłem. Przepraszam. To brzmi wszystko tak beznadziejnie. - Usłyszałam.
- Nie.
- To nie miało tak zabrzmieć. W ogóle co się ze mną dzieje? Merlinie, Fred by mnie już wyśmiał.
Stał dosyć długo, tam, na drugim końcu tego poddasza. Nie odzywał się. W końcu to ja ruszyłam się z miejsca.
Stanęłam za jego plecami, krótko przyglądając się jego kamizelce. Miał bardzo ładny kark. Położyłam rękę na jego ramieniu. Bardzo powoli. Widziałam moją rękę jak w spowolnieniu.
- Nie przejmuj się. Każdy ma swoje chwile wariactwa - powiedziałam, lekko się uśmiechając, przypominając sobie co się ze mną działo, kiedy mnie znalazł. Człowiek nie jest ciągle taki sam.
Zaśmiał się.
- Teraz wiesz jak ja się czuję.
- To znaczy? - zapytał. Odwrócił się.
- To znaczy, że wiesz, jak to jest czuć wstyd za własne zachowanie – odpowiedziałam; uśmiechnęłam się. Zrozumiał. - Zapewniam cię, że moje było o wiele bardziej beznadziejne. 
Pokręcił głową, wreszcie się zaśmiał.
- Nie - odparł.
- Och, a przed chwilą byłeś taki szczery. Nie kłam! - rzuciłam pretensjonalnie. Zaczął iść ku schodom.
- Wcale nie kłamię.
- Kłamiesz.
- Nie...! - Upierał się. Założyłam ręce. Ten człowiek był naprawdę nie zbyt normalny. Przynajmniej nie należał do większości. - No, może troszeczkę - powiedział w końcu, a ja klasnęłam w dłonie.
- To wyrzucisz mnie, czy mam sama siebie wyrzucić? - zapytałam, kiedy zatrzymał się tuż przy schodach. Rzucił mi krótkie spojrzenie. W rękach trzymał teraz znów jakiś mały pakunek.
- Ani to, ani to drugie - odpowiedział.
- To co?
- To, że urywam się z tego sklepu. Moi pracownicy powinni być w stanie dać sobie radę beze mnie. 
- Aha - odparłam bardzo oryginalnie. George zaczął schodzić, więc ja poszłam za nim. Schodki naprawdę były dosyć strome.
Gdy byliśmy już na dole, George złapał mnie za nadgarstek. W sklepie panował jeszcze większy tłum niż przedtem, więc to pewnie dlatego. Jego dotyk odczuwałam bardziej, niż tych ludzi, którzy przeciskali się koło mnie. W końcu znaleźliśmy się na zapleczu, gdzie jakiś chłopak w uniformie właśnie coś rozpakowywał.
- No, George, te twoje trawiaste dywaniki sprzedają się jak świeże bułeczki. Szczególnie dziewczynom się podobają. Mamy jeszcze tylko kilka sztuk... Trzeba będzie, och... - przerwał, kiedy zobaczył mnie za plecami George'a. Spróbowałam się uśmiechnąć.
- To jest Agnes, Will – przedstawił nas George.
- Hej, Agnes - wystrzelił Will jak z pistoletu. Widać było jego zdziwienie na twarz.
- Te kwiatki są naprawdę super. Każda dziewczyna chce w końcu choćby na parę sekund zamienić się w motyla - powiedziałam. Nagle sobie przypomniałam, że George nadal trzymał mój nadgarstek. Och, to dlatego to zdziwienie.
Will pokiwał głową.
- Mógłbyś przejąć sklep na chwilę? Przyniosłem ci jeszcze jedną paczkę baloników, skończyły się - powiedział teraz George, po czym pociągnął mnie ku drzwiom, parę metrów stąd. Will potrzebował chwilę, aby odpowiedzieć. Długą chwilę.
- Ech, jasne. Nie ma sprawy. - Usłyszałam, jak właśnie wychodziliśmy przez drzwi. Trzask. I już nie było Willa i jego zdumionej twarzy. Staliśmy na dosyć opustoszałej uliczce. Wiał wiatr. Ale gdzieś tam na górze, słońce próbowało się przebić.
- A teraz zapoznam cię z Hogsmead – oznajmił mężczyzna.

* (To jest wspomnienie Agnes, dotyczy poprzedniego rozdziału.)

- Tak to było - zakończyłam moje sprawozdanie. Fred przez dłuższą chwilę się nie odzywał. Trochę się bałam. Nie powiedziałam wszystkiego, ale jednak większość. Dlaczego w ogóle opowiedziałam? Bo przez coś, czego nie mogłam wytłumaczyć, chciałam, aby ci dwa bracia nadal byli ze sobą powiązani. Żeby jeden wiedział o drugim i o tym, co się dzieje w jego życiu. Choć to absurdalne, bo Fred nie żył. W obrazie były tylko cienie jego osoby. To nie był on. A mimo to...

- Ja nie mogę. Mój braciszek się zakochał - wychlipał Fred. Spojrzałam na niego.
- Fred... to nie możliwe, nie znamy się tak długo - zaprzeczyłam. Jakoś przecież musiałam zaprzeczyć. - Nikt tak szybko się nie zakochuje - wyszeptałam.
- No to jest na najlepszej drodze, żeby to zrobić. Ale moim zdaniem tu nie ma już różnicy. -
Westchnęłam. - Widzisz, pierwsze objawy już widać. Westchnięcia - wygarnął mi, przekrzywiając głowę na bok. Przewróciłam oczyma.
- Ach, cicho bądź. Tak szczerze mówiąc, nie mogę teraz zajmować się moimi uczuciami. Mam na głowie... dwie inne osoby.
*

Blaise leżał na swoim łóżku. Cisza była miażdżąca. Zawsze to on w jakiś sposób próbował ją zapełnić, ale nie tym razem. Teraz dopiero zauważyłem, jak brakuje mi jego bezsensownej gadaniny. Przyzwyczaiłam się do tego. Niedobrze. Przyzwyczajenia nie są dobre. Nie mówię tego dlatego, bo zmądrzałem. Nie.
Mówię, bo jakoś ogólnie się przyjęło, że przyzwyczajenia nie prowadzą do niczego dobrego.
A ja jestem stereotypem, ponieważ to powtarzam. Jestem nieoryginalną osobą. Tak, takie myśli potrafią czołgać się przez głowę, jak leży się w pokoju, w lochach, z przyjacielem, który nagle zamilkł. Nie wiedziałem czemu. Wiedziałem tylko, że jest tu dla mnie. Chce być dla mnie. Tylko ja miałem to gdzieś. Nie, że ja tak chciałam się zachowywać, ale inaczej nie umiałem. Faktem było to, iż nadal nic specjalnego nie czułem. Nie czułem i naprawdę nie obchodziło mnie, iż Zabini zdecydował się tu zostać ze mną, honorowo. Jakoś powinienem się postarać, wiem Tego wymagałaby przyjaźń. Taka była ogólna definicja przyjaźni, prawda?
Ale co można zrobić, jak się chce coś czuć? Naprawdę chcę czuć to coś... to zainteresowanie, tą więź z drugim człowiekiem...
Ale ja wiem, że choćbym nie wiem jak się wysilał, na razie nie ma nic oprócz pustki. Czarnej dziury. Blokady. Jakkolwiek to nazwę.
Jakie słowa potrafią być słabe.
Nie wiem czemu tak jest. Ale jak mam wiedzieć co czują inni, jak mogę wiedzieć jak oni się czują i to rozumieć, jak ja sam nic nie czuję?
Od czasu do czasu tylko ten ból, który zawsze pojawia się wtedy, kiedy uświadamiam sobie, że ja... nie funkcjonuję tak, jak powinien funkcjonować człowiek. Zawsze tylko ten ból. To jest jedyne co od czasu do czasu czuję, i to pewnie też tylko dlatego, że jest czasem silniejszy niż zwykle. Co chcę przez to powiedzieć? Że od jakiegoś, niepamiętnie długiego, czasu odczuwałem tylko jedną emocję i przez to nawet ona stała się dla mnie normalnością. Przez co stałem się nieczuły. Nic mnie nie wzruszało.
Ale nie. To co stało się dwa dni temu... coś ze mną zrobiło. Nie wiem tylko co to było.

W końcu postanowiłem impulsywnie przerwać tą ciszę lub chociażby spróbować ją zmienić. W ten sposób uwolnić się od następnych pytań.
- Gdzie ona jest? - zapytałem. Mój głos jakby odbił się od jakiejś niewidzialnej ściany i wrócił do mnie. Czułem się jakbym połykał własne słowa. Nie miały smaku. Nie miały wyrazu. Były wymówką. Były już od początku nieudane, nijakie. Dlaczego? Nie interesowało mnie to, gdzie jest dziewczyna, którą Blaise pokochał. A jednak przypomniałem sobie o tym.
Spróbowałem jeszcze raz.
Jakby samemu sobie chcąc pokazać, że naprawdę się starałem. Starałem się o wyraz. Ale staranie zazwyczaj nie jest szczere. Choć bardzo chcę taki być. To już moja interpretacja.
Jak ja się staram, to tylko dlatego, bo wiem, że muszę. Że powinienem. Podkreślam, dla mnie tak jest. Słowa są wolne, każdy może dopisać sobie inne znaczenie, metaforę.
A te zależą od nas samych, od naszego świata wkoło, i to, jak to na nas wpływa i jak nas zmienia. No i proszę. Po raz kolejny nie poznaję siebie samego. Parę lat temu takie myśli w ogóle nie mogłyby istnieć w mojej głowie.
- Blaise.
Wstałem.
Stanąłem nad jego łóżkiem. On płakał. Nie, wzrok mnie nie mylił. Choć tak na początku myślałem. A z drugiej strony zadałem sobie inne pytanie: Czy ja do reszty oślepłem?
Widać, że tak. No i proszę, dowód na to, że staranie nic nie pomaga w moim przypadku.
Otworzyłem usta, ale po sekundzie znów je zamknąłem. Co mogłem mu powiedzieć? Jego oczy były zamknięte. Przełknął ślinę.
- Co ty robisz? Weź się w garść - powiedziałem w końcu. Te słowa brzmiały naprawdę żałośnie. Choć wypowiedziałem je pełnym, silnym głosem. Ostatnio nie miałem nad nimi panowania. Nad słowami.
Blaise chyba miał zamiar się zaśmiać. Otworzył oczy. Spojrzał na mnie.
- Mówisz poważnie? - zapytał. Nie chciał odpowiedzi. Ale ja w jakimś sensie i tak odpowiedziałem. Kiwnąłem głową.
Wypuścił powietrze. Łzy wprawdzie już nie leciały mu z oczu, ale jego policzki nadal były wilgotne.
Nie wiem kiedy, nie wiem nawet jak... i to wcale nie jest nieoryginalny opis sytuacji, Blaise stał przede mną. Krzycząc.
- AKURAT TY? TY MI MÓWISZ, ŻE MAM SIĘ WZIĄĆ W GARŚĆ?
Tu nawet słowa nie były takie ważne. Tylko sam fakt, że Blaise krzyczał. On krzyczał. Jeszcze nigdy się z tym nie spotkałem.
- PYTASZ SIĘ MNIE... O COŚ, CO I TAK CIĘ NIE INTERESUJE, PYTASZ... BO MASZ DOŚĆ SIEBIE... DOŚĆ SWOICH MYŚLI. BOISZ SIĘ SIEBIE. BOISZ! BOISZ TEGO, KIM MOŻESZ SIĘ OKAZAĆ, JAK WYJDZIESZ NA ŚWIATŁO, DO LUDZI!
Boję się.
Boje się?
Nie wiem.
Przecież, żeby się bać, trzeba coś odczuwać. Jak się boisz, to czujesz to, prawda?
- TY SIĘ NAWET PŁAKAĆ BOISZ! WIDZISZ MNIE I OGARNIA CIĘ WSTRĘT. BO CI SIĘ WYDAJE, ŻE JESTEM SŁABY!
Blaise był naprawdę wściekły. Nasuwa mi się pytanie, dlaczego kompletnie nie mam pojęcia co jest powodem tej wściekłości. Ja? Moje zachowanie?
Mówiłem mu, że nie musi być ze mną.
- A WIESZ CO NAJBARDZIEJ MNIE WNERWIA? WIESZ CO DOPROWADZA MNIE DO BIAŁEJ GORĄCZKI?
Ręce miał zaciśnięte w pięści.
- Nie?
- Nie - potwierdziłem. Naprawdę nie wiedziałem.
- Jesteś egoistą. Egoistą. Odtrącasz wszystkich wkoło siebie. Nie widzisz nic. Jesteś ślepy. Nie widzisz mnie, nie widzisz twojej siostry. Myślisz tylko o tym, że nic nie czujesz. Że się starasz, ale nic nie wychodzi. A tak naprawdę, to nie prawda. Myślisz, że miłości nie ma. Oszukujesz się... Sam. Ponieważ dobrze wiesz, że ona jest. Ty w nią wierzysz, ale boisz się do tego przyznać. Dlatego boisz się zobaczyć innych ludzi. Otworzyć się. Ty w nią wierzysz, ale nikt ci jej nie dał - mówił.
Nagle jego twarz się dziwnie zaczęła wykręcać. Widziałem w niej mojego ojca z jego zimnymi oczami. Widziałem matkę i pomyślałem, że to nie prawda, co mówił Blaise. Matka mnie kochała. Twarz mojej matki zamieniła się w twarz młodej dziewczyny. Jenna. Ona też mnie kochała. Na swój sposób.
To czemu Blaise mówił takie brednie?
- TY NIKOMU JEJ NIE DAŁEŚ. Na wszystko patrzyłeś się z góry. Na wszystko znałeś odpowiedź. Zawsze. TY byłeś najlepszy. Inni się nie liczyli. Tylko ty. Zawsze ty. Chciałeś być za wszelką cenę dorosły. - Słyszałem głos Blaisa'e, ale jego samego już nie było w pokoju.
Przede mną stała teraz Granger. Miała zaczerwienione policzki, opuchnięte. Z jej ręki spływała krew. Patrzyła się na mnie znienawidzonym spojrzeniem.
Nagle się odwróciła, a po chwili obróciła głowę do tyłu. Jej oczy były jaśniejsze. Nie, to nie była ona. TO nie była ta Granger, którą znałem.
- Lucjusz - powiedziała dziewczyna do mnie.
Wciągnąłem powietrze.
Przed sobą zobaczyłem kawałek poduszki. Zamrugałem. Musiałem otworzyć oczy.
To był sen. To był zwykły, głupi sen.
Draco?- usłyszałem. Podniosłem głowę. Nade mną stał Blaise. I nie płakał. Nie był wściekły. Wyglądał tylko na poirytowanego.
Zasnąłeś. Miałem cię budzić, ale... może dobrze, że dałem ci się trochę wyspać - stwierdził.
- Jak to...zasnąłem?
No tak. Mieliśmy iść do Hogsmeade, jednak teraz to raczej się już nie opłaca - powiedział i odwrócił się ode mnie, zbierając jakieś rzeczy z podłogi.
Zamknąłem oczy. To był tylko sen. Powtarzałem.
Zerwałem się z łóżka.
- Muszę ci coś powiedzieć.
Blaise się odwrócił. Był zdumiony.
- O Barball Place. O tym, czemu Nott się na mnie uwziął.

Historia Barball Place była taka, że... była stara. Bardzo stara. Tajemnica tego miejsca należała wyłącznie do rodziny Nott, a także rodziny Black. Moja matka pochodziła z tej rodziny.
To miejsce leży pareset kilometrów od Hogwartu, na wybrzeżu, i służyło do eksperymentów. Na mugolach, a także na czarodziejach o nieczystej krwi.
Nie wiem jakie rzeczy się tam działy. Wiem tylko, że nikt, oprócz paru osób, nie wiedziało o tym. Czarny Pan nie był więc jedyny, który miał uprzedzenia do tych osób. Czyli on nie był pierwszy. Jest i było dosyć wariatów na tym świecie.
Z tym miejscem wiążę się też legenda. Czarna Magia.
Nie wiem na jakiej zasadzie. Wiem tylko, że istnieje to miejsce. I że ta legenda jest mniej czy więcej prawdą.
Dowiedziałem się tego, ponieważ Theodor Nott próbował tą tajemnicą przekupić Czarnego Pana, aby nie zabił jego. Nie zabił. Podsłuchałem tą rozmowę. W nocy. W moim domu. Nie wiem w ogóle czemu tam był. Skąd się wziął. Ale zaraz po tym Voldemort zniknął. Byłem wściekły na tego półgłupka. Powiedziałem mu w twarz, że wszystko słyszałem.
Byłem wściekły, bo zdradził coś, czego nie powinien mówić. Czułem to (A z drugiej strony byłem wściekły, bo wiedziałem, że ja też byłem tchórzem. Oboje byliśmy. Na inny sposób, ale na jedno wychodziło.).
Co Czarny Pan zrobił z tą tajemnicą... nie wiem.

Oczywiście powiedziałem Blaise'owi tylko suche fakty. Przez cały ten czas wpatrywał się w parkiet.

- Mamuniu... - Wzdychnął.
- Nie wiesz co tam jest?
- Nie. Już mówiłem. Ale teraz Nott się boi, że powiem... Że ministerstwo się dowie. Że zostanie oskarżony - mówiłem.
- Bo powinien - stwierdził Blaise burknięciem. Spojrzałem na niego krótko.
- Ja już nie osądzam nikogo, Blaise - powiedziałem w końcu. Przed oczami miałem ludzi, którzy otaczali mnie przez wszystkie te lata, z którymi siedziałem w jednym domu, a teraz potrafili mnie osądzać, chociaż oni sami nie byli lepsi.
Kiwnął głową. Jego czoło było zmarszczone.
- Boi się. Boi się, że powiem tej Granger. A przez to... robi to co robi - pociągnęłem dalej. - Ten cały cyrk z tym Imperiusem, groźbami - fuknąłem.
- Miesza w to Granger, tak? - dopytał się, patrząc na swoje paznokcie. Miałem ochotę mu przywalić, ale tylko przez chwilę.
- Tak. - Westchnąłem w końcu. Dlaczego tak trudno było mi nagle mówić? - Skąd wiesz? - zaatakowałem. Nie mówiłem mu nic konkretnego. Tylko Agnes, bo miała taki czy owaki kontakt z nią. Z Granger.
- Nie miałoby sensu grozić tobie. A przecież nie trudno się dowiedzieć, że coś razem robicie. Nie dziwię mu się, że zaczerpnął taką konkluzję. Jak człowiek się boi, uwierzy w największe głupoty wyimaginowane przez jego fantazję.
Nastała cisza.
- Co jej zrobił? - Usłyszałem pytanie. Znowu było mi ciężko nabrać powietrza do płuc. Proste pytanie, ale teraz musiałem myśleć o tym co jej powiedziałem, kiedy ponownie natknęliśmy się na Notta. Jak słodkie było uczucie, że ktoś spojrzał na mnie inaczej. I że akurat ona.
Po tylu latach uprzedzenia, nienawiści. Fascynowało mnie to.
W końcu ja sam w sobie nie mogłem dostrzec dobra.
A potem musiałem ją przekonać, że się myliła. Może naprawdę się myliła?
Blaise odchrząknął.
- Użył "Imperio". A przed tym... pociął jej ręce. Podkreślił bliznę, którą zadała jej moja ciotka. Pewnie przez to w jakimś sensie chciał mi przypomnieć... - wykrztusiłem. Napatrzyłem się na naprawdę straszne rzeczy, ale nie chciałem sobie przypominać ponownie tego zdarzenia. Bo czułem wtedy... odpowiedzialność za to.
Może "czułem" było złym słowem. Raczej... uświadamiałem sobie, że to właściwie przeze mnie. A po tej wojnie nie chciałem, żeby cokolwiek było "przeze mnie".
Blaise zaklął. Milczeliśmy. A ja byłem wdzięczny, że nie była to taka cisza jak w moim śnie.
- Co chcesz zrobić? - zapytał. Spojrzałem na niego. On wierzył we mnie. W to, że chciałem dobrze. Że przecież musiałem chcieć dobrze. Że zostawiłem moje egoistyczne "ja" za sobą. To było nieprzyjemne. To, iż oni we mnie wierzyli. A ja nie wiedziałem, czy miało to jakikolwiek sens. Nie chciałem, żeby Granger była jego ofiarą, przeze mnie. To nie miało nic z nią do czynienia. Jak już mówiłem, nie chciałem być winny za kogokolwiek ból. Ona na to nie zasłużyła. Jest za dobra. - Wtrąciła moja podświadomość. Jest za dobra! Pha. Czasem naprawdę się czułem, jakbym to nie ja miał władzę na sobą, tylko ludzie wkoło mnie. Którzy tak uporczywie wierzą w moją dobroć, że w końcu faktycznie... moje myśli wariują.
- Co chcesz zrobić, co chcesz zrobić... - przedrzeźniłem podenerwowany, trochę zły. - Skoro tak bardzo wierzysz we mnie, to czemu nie zapytałeś się: co już zrobiłeś? - rzuciłem pretensjonalnie. Musiał się ugryźć w usta, żeby zapobiec małemu uśmiechowi, który chciał wypełznąć na jego twarz.
- Dobrze. Co więc zrobiłeś?
Uniknąłem jego spojrzenia i wstałem, wkładając ręce do kieszeni.
- Nie chcesz wiedzieć - odpowiedziałem w końcu. Przez chwilę zastanawiałem się nad tym, żeby po prostu wyjść. Zatrzasnąć za sobą drzwi... Po prostu. Ale nie mogłem. Tym razem nie.
- Wiesz, że chcę. A ty wiesz, że musisz mi powiedzieć - odezwał się spokojnie. Rzuciłem mu spojrzenie. Taki lekki grzmot w kłębiących się szarościach tej sytuacji.Tego dialogu.
- Nic nie muszę - dodałem.
Czekał. Patrzyliśmy się na siebie dosyć długo. Był poważny. Szukał odpowiedzi w mojej twarzy. Moje przyzwyczajenie jeszcze chwilę nie dawało mi ściągnąć maski. Ale w końcu ją puściłem.
Blaise jednak nie zrozumiał. Niby skąd. Chwilę zastanawiałem się jak określić to jak najmniej słowami.
- Grałem siebie - powiedziałem w końcu. Taka uwaga w innej sytuacji mogłaby się wydawać śmieszna. Grać siebie. Jest coś takiego?
Ale Blaise zrozumiał. Spuścił wzrok, był cały napięty na twarzy.
- Siebie, czyli taki, jaki byłeś kiedyś - stwierdził. - Grałeś egoistycznego Malfoya przed Granger. Zraniłeś ją, rozczarowałeś, pokazałeś, że się niby myliła - ciągnął, ciągle zapatrzony w jeden punkt na przeciwległej ścianie.
Musiałem się skoncentrować, żeby się nie wykrzywić na tą prawdę, którą słyszałem. Widziałem tą scenę przed moimi oczami. Kiedyś od razu poszłaby w nie pamięć. To, że kogoś zraniłem, obraziłem, to była dla mnie codzienność. Normalność. Inaczej nie potrafiłem. To tak jak z tym jednym uczuciem. Jak z tym bólem. Nie przejmowałem się tym, bo taki się znałem.
- Niby... - powtórzyłem. Że się niby myliła.
- Tak, Draco. Niby. Bo przecież wszyscy wiemy, że ona się nigdy nie myli, prawda? - dodał z sarkazmem. Prawie się uśmiechnąłem. No tak, Granger się nie myliła. Prawie. Bo kiedyś zawsze musi się zdarzyć. Każdy się mylił.
- Założę się, że ona też kiedyś się pomyliła - powiedziałem więc.
- No właśnie, wyjątek potwierdza regułę, Draco - oddał Zabini.
- Przymknij się - powiedziałem cicho. Cicho, tak. Bo te słowa jakoś nie pasowały. Nie znajdowały odpowiedniej formy w moich ustach.
Blaise klasnął w dłonie.
- Szkoda, że nie powiedziałeś mi wcześniej. Ale, no cóż, odwrócić się już niczego nie da - odparł i podrapał się po głowie. Przewróciłem oczyma. - Ale ty, czekaj... czy to znaczy, że tych spotkań już nie będzie? - zapytał, nie mogąc uwierzyć. A przecież znał odpowiedź.
- A jak sobie to wyobrażasz? Tak, Malfoy powiedziałeś, że zabiłeś Angelinę tak po prostu, nie czując przy tym nic, ale wiesz co, jakoś mi to nie przeszkadza... - Udałem sarkastycznie.
Blaise przez chwilę nic nie powiedział, tylko zwęził oczy, a tam pojawiło się coś, co w ogóle mi się nie podobało.
- Czyli jednak nie jest ci to tak obojętne - powiedział powoli, przekrzywiając głowę na bok.
Nie mogłem odwrócić od niego wzroku. Uznałby to jeszcze za satysfakcjonującą odpowiedź.
- Granger jest za naiwna. Za gryfońska, za odważna. Za dobra. Za mądra... Za wygadana. Za uparta. My nigdy nie będziemy się rozumieć. - Podsumowałem. To miało być w miarę szczere.
- Potrzebujesz tych spotkań - stwierdził Blaise. Nadal nie odwracałam wzroku.
- Kto tak powiedział?
- Ja. W sumie ty też. Teraz właśnie - powiedział wyzywająco. Prychnąłem.
- Nie. Blaise. Gdyby nie one, nie miałbym teraz kłopotów. Nie musiałbym myśleć nad tym, jak trzymać Notta na wodzy - odpowiedziałem spokojnie. Zaczynał działać mi na nerwy.
- Tak... i popadałbyś coraz to bardziej w większą depresję, z której nikt nie byłby w stanie cię już wyciągnąć. Nic byś nie czuł, nic byś nie myślał. Tylko użalał nad swoim życiem, myślał o swojej matce, której i tak nie możesz pomóc i co noc kopałbyś łóżko, jak mały chłopczyk, bojący się ciemności. Przestałbyś kompletnie kontaktować z ludźmi... Tak, faktycznie bardzo przyjemne.
- Nie waż się... - zagroziłem. Już mną trzepało. Nie miał o niczym pojęcia. Oni wszyscy myśleli, że są tacy mądrzy. Ale nie wiedzieli nic. NIC.
- Czego? Przecież już powiedziałem, to co miałem powiedzieć - odparł, rozkładając ręce.
- Przegiąłeś. - To słowo nie miało głosu. Żyło pomiędzy powietrzem i pożyczyło gwizdu z moich ust.
- To przestań się okłamywać - powiedział lekko, ale dobitnie. Przypomniałem sobie sen. Ale to był realny świat. Tu Blaise naprawdę nim jest.
- Okłamywać, tak?
- Okłamywać? - powtórzyłem. - Dobrze. Powiem ci teraz prawdę. Więc słuchaj. - Podszedłem bliżej. Podwinąłem rękaw, szarpiąc za koszulę. Wskazałem na znak. Nie znikł jeszcze. Wątpiłem, czy kiedykolwiek zniknie. - Prawda jest taka, że każdy będzie mnie widział już w ten sposób. Zawsze będę Śmierciożercą. Nieważne, jaki naprawdę będę. Jak dobry, jak czuły... i co tam jeszcze. Bo ludzie i tak nie chcą cię poznać. Nie chcę się łudzić, Blaise. Każdy człowiek widzi to, co chce widzieć. Nawet u siebie samego. A co do Granger...
Zrobiłem przerwę. Co miałem powiedzieć? Sam nie wiedziałem co myśleć.
- Jest tylko jedną z wielu. Ale ludzie też widzą ją jak chcą. Ja przez lata widziałem ją jako szlamę. Jako kujonkę. Widziałem ją tak, jak chciałem ją widzieć. Tak jak mnie nauczyli patrzeć na ludzi. Te spotkania pokazały mi właśnie to. Każdy człowiek wierzy w to, w co łatwiej mu uwierzyć. Niektóre uprzedzenia może nie powinny zostać wymazane.
- Bo prawda ma często efekty uboczne - dodałem.
Puściłem rękaw i odwróciłem się od Blaise'a. Zapadła dziwna cisza. Otworzyłem drzwi i wyszedłem. Cisza połknęła ich trzask i skrzyp. Nie wiem jak to się dzieję, nie wiem w jaki sposób czasem ta cisza potrafi wszystko połknąć. Zadusić. Przygłuszyć. Zjeść.



*

Następne dni były milczące. Nie rozmawiałem z Blaisem, ani z Agnes, ani z nikim innym. To nie tak, że ja chciałem tego milczenia. Ciszy. Ona sama mnie nachodziła.
Lekcje jakoś wytrzymywałem. O treningach w ogóle nie myślałem, nie chcieli mnie tam. No i dobrze. Ja nie chciałem ich.
Kilka dni minęło. Mijałem Granger na korytarzach i w klasach. Milczeliśmy. Nie było już nic do powiedzenia. Tylko nadal nie wiedziałem, czy poszła do dyrektorki, czy nie. Nott najwyraźniej był niezadowolony. Można było to zauważyć po tym, jak traktował wszystkich wkoło. Jak się denerwował o wszystko. Coś nie szło po jego myśli. Może wreszcie pojął, że to, co sobie zmyślił w swojej głowie, było bezsensu.
Jednak miało się okazać, że się myliłem. Znowu. Jak często człowiek może się mylić? Ja u siebie już przestałem liczyć.
Był poniedziałek. Mieliśmy Obronę przed Czarną Magią. Zajęcia z nauczycielem, który był głową mojego domu. Zabrzmi to dziwacznie, ale faktycznie wolałbym, żeby Snape nadal obejmował to stanowisko. Jakoś do tego przywykłem. O tym człowieku nie wiedziałem nic. Kompletnie nie pasował do domu Węża. A na dodatek był ojcem mojej siostry. Był człowiekiem, którego znała moja matka. Trafiło mnie to. Jeszcze do tej pory sobie tego tak nie uświadamiałem.
Krystian Melphis wszedł do klasy i każdy od razu zauważył, że dzisiaj coś było inaczej. Nasz nauczyciel po raz pierwszy wyglądał na obecnego. Wszyscy automatycznie się ożywili. Nie ja. Na mnie to nie działało. Poza tym jeszcze cały czas myślałem o tym, że moja matka go znała. Odepchnąłem od siebie te myśli. Musiałem. Inaczej zacząłbym obrzucać go pytaniami. Złością. Tak, nie wiem z jakiego powodu, ale byłem na niego zły.
Prawie nigdy nie siedzieliśmy w ławkach na jego zajęciach. Dzisiaj również nie.
Melphis stanął na środku klasy i rozglądnął się. Na twarzy faktycznie miał lekki uśmiech, jego oczy świeciły. Co było powodem tej przemiany? Powstrzymałem się od sarkastycznego prychnięcia.
- Witam was. Dzisiaj trochę się... zabawimy - oznajmił. Wszyscy niepewnie zaczęli posyłać sobie spojrzenia. W sumie w ogóle bym nie zwracał na to uwagi, ale jak ktoś nagle przychodzi z takim nastawieniem do klasy, automatycznie się wczulam. To nie było normalne.
- Mam dla was wiadomość. Po długiej przerwie... w Hogwarcie znów do życia będzie powołany klub Pojedynku. Już rozmawiałem z dyrektorką. - Cała klasa nagle pękała z ilości wyszeptanych i wypowiedzianych słów.
Rozejrzałem się. Nikt nie wyglądał tryskać tym samym entuzjazmem co nasz profesor.
- Będzie odbywał się popołudniu w każdy wtorek. Ale będzie on działał na trochę innych zasadach niż... wtedy.
Jedna ręka poszła w górę. Oczywiście, Granger. Jakżeby inaczej. Zły sam na siebie, spojrzałem na nią.
- Nie skończyłem jeszcze, panno Granger - odpowiedział, nawet na nią nie patrząc. Przypomniała mi się scena w piątej klasie, na zajęciach Umbridge. Granger z niesmakiem opuściła rękę.
- Dzisiaj... poćwiczymy trochę. - Zamyślił się chwilę. Cisza była głośna. Ostatnio mnie prześladowała. - Wiem, że wszyscy przeżyliście wojnę. Większość z was... walczyła. Wiem dlatego, że będzie wam się wydawało śmieszne teraz walczyć na niby. Że to kiepski, nieudany żart - mówił wyraźnie, patrząc się po kolei na każdego z nas. Jego wzrok pominął mnie.
- Ale... mi tu głównie chodzi o kompletnie coś innego. Po wojnie zagrzebaliście się w sobie. Nie rozumiecie się już tak jak dawniej, wszystko jest inne. Wszystko odbieracie inaczej. Nie znacie się już. A pojedynek to przede wszystkim poznanie siebie. W pewnym sensie musimy skupić uwagę na przeciwniku niż na samym sobie. To już nie koncentracja się liczy, tylko podzielność uwagi. Lub sama uwaga. Wyczulenie na drugą osobę. Poznaliście, że pojedynek jest czymś straszny i owszem, to prawda, gdy chodzi o śmierć i życie, i gdy jeden drugiego chce zniszczyć, zabić. Właśnie dlatego chcę wam znów pokazać dobre strony tej dziedziny. Jak będziecie uważni tutaj, w końcu zaczną wam się otwierać oczy. No dobra, dosyć gadania. Kto pierwszy?
Wyczekująco spojrzał w półokrąg. Każdy był sceptyczny. Zresztą... tak na poważnie, ja też nie mogłem znaleźć prawdy w tym, co mówi. Usta wykrzywiły mi się do krzywej linii. Czy ten człowiek miał pojęcia o czym mówi? Pojedynki są pojedynkami i służą wyłącznie do zwalczania siebie nawzajem. Obrona czy napastnik.
- Nikt? - spytał i zatrzymał się przy Granger. Ta najwyraźniej chciała coś powiedzieć. - Panno Granger...?
- W sumie to już nieważne - odpowiedziała, wymijając jego wzrok.
- To może pani zacznie? - Granger kiwnęła głową. Jaki inny wybór miała?
- Zróbcie miejsce - zawołał Melphis. Wszyscy się odsunęli. Ja też. Granger w ręku mocno trzymała swoją różdżkę. Pamiętałem jak w drugiej klasie wyczarowałem węża, a Potter zaczął z nim gadać. Kiedy to było... Pha. Sześć lat później bawimy się w to samo. Pięknie.
- Dobrze, kto chce...? - zaczął nauczyciel, ale nie musiał kończyć. Z nierównego koła wystąpił Theodor Nott. Coś we mnie się skurczyło i uderzyło... Mocno. Nott wyszedł ze stoickim spokojem, ze wzrokiem pełnego spokoju i czegoś niedobrego. Gdy przechodził koło mnie, rzucił mi czystą nienawiść z mieszanką strachu.
Zabini stał pod drugiej stronie, naprzeciwko mnie. Patrzyliśmy się na siebie. W jego oczach odczytałem pytanie: Co teraz, do cholery?
Ja sam próbowałem sobie wmówić, że przecież nic nie mogło się stać. Byliśmy w klasie. Z Melphisem. To nie był pusty korytarz. Ale Nott pewnie też o tym wiedział. Czy nie?
Spojrzałem na Granger. Próbowała zachować spokój, ale widziałem, że była zdenerwowana. Na jej miejscu też bym był. Ale na jej miejscu chciałbym mu również dać za swoje. I to nieźle.
Stanęli na przeciwko siebie. Znowu ta... cisza. Melphis właśnie miał coś powiedzieć, ale nie zdążył nawet, gdyż dla Notta pojedynek się już zaczął.
- Stupefy! - krzyknął. Czerwone iskry wyskoczyły z różdżki. Granger zablokowała zaklęcie.
Tak to szło. Nott był dobry, zawsze był. Ale Granger też. Żadnemu z nich nie udało się trafić. Granger używała swojego ciała z niedopuszczalną właściwie dla niej gracją. Nott po prostu używał wyłącznie swojej ręki. Na moje oko był trochę za bardzo napięty. Granger powinna to zauważyć, i wtedy wykorzystać to. "Draco, na Boga, o czym ty myślisz!"
W końcu faktycznie to zrobiła. Rzuciła zaklęcie w tym momencie, kiedy wyminęła jego, dosłownie jak kucnęła. Nott kompletnie tego nie zauważył, a na dodatek było to zaklęcie, na które nie działała zwykła ochrona. Trafiła go. Poleciał do tyłu. Gryfoni zaklaskali i rzucili jakieś chwalące uwagi. Spojrzałem na Blaise'a, zamrugał i uśmiechnął się. Ale ja nie byłem tak dobrej myśli. Ten gość szybko się wściekał.
To, że było kompletnie paradoksalne, iż tak właściwie kibicowałem Granger, próbowałem zrzucić na dalszy plan. Próbowałem zbytnio nad tym nie myśleć.
Faktem było to, że Nott w ostatnim czasie bardziej działał mi na nerwy niż ona. To wszystko.
Nott nie wstawał. Niektórzy popatrzyli się na nauczyciela. Nie, on tak szybko się nie podda. - pomyślałem. Krystian liczył po cichu. Jego usta poruszały się. Każdy wiedział, że Nott musiał wstać za trzynaście sekund.
Granger podeszła bliżej. Dziesięć. Jedenaście. Dwanaście sekund. Jej ręka już opadła. Nie!
Ale było za późno.
Zobaczyłem jak ukradkiem Nott podnosi swoją różdżkę i kieruje ją w jej kierunku. Nie wiem skąd, ale tym razem wiedziałem, że to nie będzie zwykłe zaklęcie paraliżujące lub obezwładniające.
- Fexisimulum - wyszeptał. I nikt go nie słyszał, ani nikt nie widział. Bo nikt na niego nie patrzył. Nie tak jak ja. To wszystko działo się w milisekundzie. Zaklęcie było ciemno niebieskie. Jak nocne niebo. Jak morze, które szykowało się do sztormu.
- Protego Mulum! - Wszyscy popatrzyli się najpierw na nauczyciela, gdyż coś zablokowało iskry. Coś srebrzyście błękitnego. Ale to nie Melphis użył zaklęcia.
Dopiero po chwili ludzie zauważyli, że ja trzymałem różdżkę. Ja. Sam w to nie mogłem uwierzyć. Granger odwróciła głowę w moją stronę. W tym momencie słowa znów zaczęły rozgaszczać się w pomieszczeniu, ale ja ich nie słyszałem. Widziałem tylko jej poirytowanie, niedowierzanie. Zdziwienie. Szok. Przed nią nadal wibrowała srebrzyście niebieska ściana.
Melphis się obudził i szybko poszedł w stronę Notta. Zły i wściekły, przypuszczam. Ale nie w konieczności na niego. Tylko pewnie na siebie samego. Dobrze mu tak. Gdybym nie zauważył jego ruchu...
Granger nie mogłaby mówić, chodzić ani w ogóle się poruszać. Było to zaklęcie, które atakowało całe ciało. Zwykłe Protego nic by nie dało, gdyż "mulum" dodawało mu odporności na ten rodzaj bariery. Protego Mulum nie było używane przez nikogo, ponieważ teoretycznie nie istniało. Tak samo jak zaklęcie Fexisimulum. A Nott je jednak znał. Trudno było poznać choć kilka z nich. Powiedziałbym wręcz niemożliwe, bo są to zaklęcie eksperymentalne.
Właśnie. Eksperymentalne. Działają tylko na ludzi o nieczystej krwi i na mugolach. Dlatego nie powiedział tego na głos. To była tajemnica Barball Place. Te zaklęcia. A ja jako jedyny znałem na to barierę.
Nagle zdałem sobie sprawę do czego Nott mnie sprowokował. To była kolejna pułapka. Gdyby Granger mnie nie obchodziła, nie obserwowałbym go cały czas, nie usłyszał zaklęcia. A w szczególności, nie obroniłbym jej.
Tylko, że ona nie obchodziła mnie w ten sposób, w jaki on myślał. A czy to ważne? - Nie. Nie. To nie jest ważne, na jaki sposób mnie obchodziła.
Sprowokował mnie tajemnicą, którą chciał zachować.
Krystian Melphis nadal w szoku, właśnie złapał NottA za ramię. Nikt nie wiedział co się wydarzyło. Nikt nie usłyszał, że zaklęcie było niedozwolone. Ha. Wykreowane przez chorych psychicznie czarodzieii.
Nagle z jego ust wydobył się zamrożony głos, wypełniony czymś cienkim i ostrym, a pomimo to... bez kontur.
- Na dziś kończymy lekcję. Na zadanie domowe napiszcie coś o dowolnym zaklęciu, które pomogłobym wam w pojedynku. Do widzenia. 
- Ale jak to, przecież... - zaczął jakiś chłopak, który stał za mną.
- Do widzenia - powtórzył Melphis tonem, który zrozumiał każdy. Wszyscy zaczęli wychodzić, Zabini złapał mnie za ramię i pociągnął. Ale ja nadal nie mogłem spuścić wzroku z Notta.
- Panie Malfoy, proszę zostać. - Usłyszałem i spojrzałem w brązowe oczy Głowy Domu. Blaise puścił mnie więc, a na pożegnanie klepnął parę razy w plecy, pochylając się w moją stronę.
- Widziałem - szepnął. A potem wyszedł.
Granger stała nadal w tym samym miejscu. Krystian trzymał Notta za łokieć. Każda iskra optymizmu i radości... wygasła. Tam już nic nie było.
Spojrzał na mnie.
- Poczekaj tu. Zaraz wrócę. Panno Granger, może pani już iść - wycisnął z siebie Melphis. Pociągnął Notta za sobą i zamknął drzwi do swojego gabinetu. Cisza znów rozsiadła się w tym pomieszczeniu. Była obszerna... gruba. I szczerze mówiąc, pchała się tam gdzie nie trzeba. Miałem jej dość.
Czekałem, aż Granger wreszcie ruszy się z miejsca. Wyjdzie. Po prostu wyjdzie. Ale ona tego do cholery nie zrobiła. Stała.
Milczeliśmy. Już dawno nie odczuwałem potrzeby, aby ciskać słowami jak popadnie. W pewnym stopniu to było jeszcze gorsze od tej ciszy. Ale jeżeli zaraz sobie nie pójdzie, to prędzej czy później zmusi mnie do tego. Błagam, Granger. Nie zmuszaj mnie.
Odwróciła się do mnie. Nie patrzyłem na nią. Nie mogłem.
- Malfoy, co to... Co to było? - wykrztusiła, chociaż starała się o stabilny ton. Nadal na nią nie patrzyłem.
- Miałaś sobie iść - powiedziałem w końcu. Choć powinienem wiedzieć, że taka uwaga u niej, działała wręcz na odwrót. Zresztą nie tylko u niej.
- Nie. Chcę wiedzieć co się stało. Teraz - zażądała. Parsknąłem. Wreszcie na nią spojrzałem. Jej oczy.
- Nie mam zamiaru ci nic tłumaczyć.Wybij to sobie z głowy - odparłem. Podniosła głowę.
- Co to było za zaklęcie? - upierała się.
Pokręciłem lekko głową.
- Nie chcesz wiedzieć. I tu mówię poważnie, Granger. Naprawdę... - Podszedłem bliżej, coś mnie pociągnęło do przodu. - Naprawdę, po prostu spróbuj się nie mieszać.
Mój głos... był zimny. Ale nie byłem pewny, czy miałem pod kontrolą całą resztę. Szczególnie, kiedy ona potrafiła tak wbić się w czyjeś spojrzenie. Otworzyła usta, ale cisza... przycisnęła palce do jej ust. Zamknęła je. Nagle stwierdziłem, że mógłbym stać tak w nieskończoność. I dokładnie ta myśl była moim ratunkiem. Ocknąłem się i miałem na tyle siły, aby się odwrócić.
A cisza się ze mnie wyśmiewała.
Odwróciłem się i poszedłem wprost do gabinetu Melphisa. Nie zapukałem. Po prostu otworzyłem drzwi i od razu je zamknąłem.
Gdybym tego nie zrobił, nie wiem co bym jej jeszcze powiedział. A ona nie mogła wiedzieć. Nic. I miała myśleć, że jestem tym, kim byłem przez wszystkie te lata.
Tylko... jak, jak właśnie uratowałem jej skórę? Skierowałem więc cały mój gniew i pretensję z całej tej sytuacji na osobę, która powinna zamiast mnie ją obronić. Naszego nauczyciela.
Nott właśnie miał wychodzić. Już stał.
- Z tym pójdziesz do dyrektorki. A teraz idź - powiedział Melphis. Nie był wytrącony z równowagi. Był spokojny, ale jego oczy mówiły za siebie. Nie chciał go widzieć. Mnie zresztą tym bardziej nie.
Kiedy Nott przechodził koło mnie, rzucił mi uśmieszek ze spojrzeniem godne wariata. Zignorowałem to.
Podszedłem jedynie bliżej do biurka. Powoli.
Najpierw unikał mojego wzroku, ale w końcu uraczył mnie spojrzeniem. Nikt nic nie powiedział. Ale po kilku sekundach, lekko się uśmiechnął. Wyglądało to strasznie sztucznie. Zastanawiałem się, po co ludzie się uśmiechali, skoro w ogóle nie chcieli tego robić i na dodatek nie potrafili tego ukryć.
- Jesteś bardzo podobny do twojego ojca.
Czy ten człowiek naprawdę to powiedział? Nie mogłem w to uwierzyć. Poczułem złość. Jak już dawno nie. Właśnie jego uczennica prawie została do końca życia sparaliżowana, a on na poważnie mówi do mnie coś takiego?
- Czy profesor... - wysyczałem to słowo. - ... dobrze się czuje? - zakończyłem pytanie. Jego uśmiech zniknął. Oparłem się rękami o biurko. - Mój ojciec... siedzi w Azkabanie. Był Śmierciożercą. A profesor naprawdę mówi poważnie? - Postrzeliłem go spojrzeniem.
- Tak, Draco. Czuję się wyśmienicie. Nie, nie wiem nic takiego o twoim ojcu. Tak, oczywiście mówię nieprawdę - odparł. Prychnąłem. Co to miało być?
Melphis wstał.
- A teraz naprawdę zadam ci pytanie na niepoważnie - mówił, z jego tonu sypały się ostre kawałki. Ociekały cynizmem. - Jak do cholery wiedziałeś, że normalne Protego nie zadziała? Co to było za zaklęcie? A przede wszystkim... czemu w ogóle ją ochroniłeś? - rzucał we mnie tymi swoimi desperackimi pytaniami, jakby nic innego na świecie się liczyło.
- Skoro jesteśmy na ty, to ja też nie będę się krępował. Nie mogę odpowiedzieć na te pytania, przykro mi - wysyczałem w jego twarz. Coś było z nim nie tak. Żaden nauczyciel nie zwracał się do mnie po imieniu. Oprócz Snape'a.
- Nie wygłupiaj się. Jestem twoim przełożonym. Nie masz prawa się tak do mnie zwracać - odparł.
- To czemu, czemu PAN w ogóle to zaczął? KLUB POJEDYNKU? Po wojnie? To najgłupszy pomysł o jakim do tej pory słyszałem,włącznie z tym całym koncertem - uniosłem się.
- Nie. Nie, panie Malfoy. Myli się pan. Prawdziwy problem polega na tym, że jest jeszcze kilka osób w tej szkole, których nie powinno tu być - powiedział. Intensywność jego wzroku była do podziwu. Musiał znać mojego ojca i musiał go naprawdę nienawidzić, żeby móc teraz się tak na mnie patrzeć. W tym leżał problem. Ludzie widzą mnie i chcą widzieć tylko mego ojca. Kiedyś mi się to podobało. Ale teraz już rozumiałem, że chowałem się za imieniem mego ojca.
Teraz nadal tak jest. Ale ja już nie chcę się chować. Bo ja nim nie jestem. Nie jestem moim ojcem. Nigdy nie będę. Zmarnowałem siebie na staraniu się byciem jak on.
- To nie ja rzuciłem to zaklęcie. To Nott. Ja ją obroniłem, nie zaatakowałem - wyparowałem.
- Wiem. Dlatego nie mogę ci nic zarzucić. 
- Niestety - dopowiedział cicho. Kim on w ogóle był? Miał nas wspierać, był głową domu. Zamiast tego szukał igły w całym. Czemu?
- Chciałem jeszcze tylko powiedzieć, że to Notta powinno się wyrzucić. Ale jeżeli sprawi to panu przyjemność, może pan spokojnie namówić McGonagall, aby ze mną zrobiła to samo. Nigdy nie chciałem tu wracać. To żałosna imitacja szkoły. Nadal tak uważam – powiedziałem. Pamiętałem, jak właśnie to zdanie powiedziałem w szóstej klasie do Blaise'a. Mówiłem też, że wyjdę na tym lepiej niż on. Pomyłka. - Coś jeszcze?
- Tak. Odpowiedz mi na pytania - zażądał.
- Nie. Nie odpowiem. A panu radzę bardziej skupiać się na lekcji.
Znów ten przelotny uśmiech.
- Miło było cię poznać, Draco - odrzekł. - Możesz iść.
Na przekór postałem jeszcze parę sekund.
- Powinien pan mi podziękować. Ale nie zrobi pan tego, bo jest pan zły, że nie udało się panu zareagować samemu. Proszę się tym nie przejmować, to ludzkie. Spychanie swojej złości na kogoś innego. Znam to doskonale. - Posłałem jeszcze na pożegnanie, na zapieczętowanie naszej nowo rozpoczętej, pięknie kwitnącej znajomości.
- Nie zbliżaj się do niej - wyszeptał, gdy się już odwróciłem. Przynajmniej tak mi się zdawało. Właśnie to próbowałem robić przez cały czas. Ale czemu... tak mu na tym zależało?
Wyszedłem z gabinetu, przekroczyłem klasę, czując jak cisza odbija moje myśli, które wyrzucam z głowy, jak echo.
Krótka wzmianka: Nie miałem pojęcia co w tym człowieku widziała kiedyś moja matka. Byłem rozczarowany.

*

Wróciłam do Pokoju Wspólnego i do następnej lekcji próbowałam odrobić kilka zadań domowych. Pomimo, że w pokoju było prawie pusto, nie mogłam się skupić. Poza tym przeszkadzał mi wiatr, który co chwilę obijał się o okna, piszczał i gwizdał, przeciskając się przez szparki.
Tak, wiatr był jednym problemem. Ale było coś, co jeszcze bardziej nie dawało mi spokoju.
Draco Malfoy.
Słowa napisane przeze mnie atramentem na pergaminie rozmazały się przed moimi oczami. Widziałam za to Theodora Notta, który leżał na podłodze. Nieruchomo. Widziałam, jak niewiadomo skąd, pojawiło się zaklęcie. Widziałam... słyszałam głos, a potem srebrzystą barierę przed mną. A potem Malfoya, który... trzymał różdżkę w ręce. On.
Dlaczego on? Przecież kilka dni wcześniej dotarłam do wniosku, że Malfoy się nie zmieni. Zacisnęłam mocno palce na piórze. Wiatr najwyraźniej lubił rzucać się o szyby, prowokować.
Wyjrzałam za okno. Zobaczyłam stado ptaków lecących w górę, w formacji. Przez chmurę przebijało się właśnie słońce.
Brakowało mi Harry'ego. Brakowało mi tego bycia razem. Dlaczego i tym razem nie mógł nas zabrać ze sobą? Wtedy nie musiałabym siedzieć teraz tutaj i myśleć nad tym, czy pewien egoistyczny Ślizgon w rzeczywistości zaczyna się zmieniać. Lub coś w tym rodzaju.
Spróbuj się nie mieszać - powiedział. Domyślałam się, że coś jest pomiędzy Nottem, a Malfoyem. Nie wiedziałam co to było, ale najwidoczniej chodziło też o mnie. Ale czemu?
Ptaki zniknęły za lasem. Odlatywały na południe.



*

Byłem już prawie miesiąc w tym domu. W domu Neleni Granger. Przeszukałem chyba wszystko, co się dało. Ale nie znalazłem niczego...
Choć to jest złe określenie. Znalazłem wiele rzeczy. A wiele nawet nie musiałem szukać. W tym domu leżało dużo... rzeczy, i jedyne co trzeba było zrobić, to po prostu się na nie natknąć. Papiery, pergaminy, połamane ceramiczne figurki, szkło, obrusy, czasopisma....
To wszystko można było znaleźć na podłodze, na regałach, w zakamarkach. W kątach. No i kurz. Dużo kurzu. Wszędzie.
Co wskazywało na to, że nikt tu nie zaglądał już od długiego czasu.
Dom miał trzy piętra i przypominał mi trochę Pokój Życzeń w Hogwarcie. Wszystko leżało sobie tutaj w takim spokoju. Wyczekując na coś lub na kogoś. Po prosto trwało. Trwało w tej ciszy, w tym lesie nad jeziorem.
Czułem się tu samotny. Nikogo nie było. Co parę dni jedynie szedłem przez dwie godziny marszem do pobliskiej wioski. Kupowałem potrzebne rzeczy i znów wracałem. Co innego miałem zrobić?
Miałem poszukać czegoś, co się przyda. Ale co mogło się przydać? A jeżeli tutaj nie było nic, to gdzie miałem szukać dalej? Ja nawet nie znałem historii. McGonagall mogła zdradzić więcej.
Tęskniłem za Ginny, za Ronem, za Hermioną... Za życiem. Tutaj powoli miałem wrażenie, że stawałem się jak te przedmioty. Ciche, samotne, na zawsze skazane na trwanie w tych ścianach.

Siedziałem przy stole kuchennym w jednej z kuchni na drugim piętrze. To pomieszczenie lubiłem chyba jeszcze najbardziej. Było małe w porównaniu do pozostałych pomieszczeń i miało kominek, który mogłem zapalić.
Przede mną leżały jeszcze najbardziej interesujące rzeczy, które udało mi się wygrzebać, a także mój album ze zdjęciami.
Często zastanawiałem się nad tym, czy po prostu nie wrócić, powiedzieć, że nic nie znalazłem, że to wszystko nie miało sensu. Ale wtedy w jakiś sposób zawiódłbym moją najlepszą przyjaciółkę. W końcu to naprawdę musiało być ważne, skoro Dumbledore uparł się na to. Jeszcze może nie wiedziałem w jakim stopniu, bo niczego do tej pory nie rozumiałem, ale może zrozumiem. Tak.

Przede mną leżał także pergamin. Czekający, abym napisał list. Zapełnił go słowami. Do Rona, do Hermiony. Do Ginny.
Ale czym, jakimi słowami? Teraz potrafiłem zrozumieć Rona i Hermionę, kiedy w wakacje przed piątym rokiem, męczyli się, aby cokolwiek do mnie naskrobać. Może sytuacje były nieco odmienne, ale pomimo wszystko... podobne.
Z moich myśli wyrwało mnie straszliwe wycie. Podniosłem głowę i w ciszy... czekałem. Po chwili dobiegł mnie także skowyt.
Czy tu mogły być wilkołaki? Ale nie, na polu dopiero zaczęło się ściemniać. Wstałem z krzesła i przeszedłem korytarz, wymijając podarte księgi, monety i szpulki z nićmi, aż dotarłem do półokrągłego salonu z oknami wychodzącymi na las, a także na wybrzeże jeziora.
Wpatrzyłem się w cienkie pnie sosen i rzeczywiście, po długim szukaniu zauważyłem ruch pomiędzy dwoma krzakami. Wilk? Czy wilki zbliżały się tak blisko domu?
Dziwne. Odsunąłem się od okna i przewróciłem... lub upadłem na fotel, który stał za mną. Przekląłem ten cały nieporządek, podniosłem się i spojrzałem jeszcze raz na czerwony, odrapany fotel. Coś wystawało ze szparki w siedzeniu. Rożek jakiegoś papieru. Pociągnąłem za niego, ale nie dało się go wyciągnąć w ten sposób, więc uniosłem siedzenie...
Pod spodem leżała już trochę wyblakła gazeta, co ciekawsze była to magiczna gazeta. Wydanie Proroka Codziennego. Wziąłem go do ręki i spojrzałem na datę.
Obliczyłem w głowie. Ten Prorok został wydany mniej więcej dwadzieścia lat temu. Czyli Voldemort jeszcze nie zabił moich rodziców. Jeszcze.
Na pierwszej stronie nie było nic, co w jakikolwiek sposób było związane z Neleni Granger. Strajk goblinów... Zniknięcia osób. Zapewnienie przez Ministerstwo Magii, iż robią wszystko co w ich mocy, aby znaleźć te osoby i tym podobne.
Przekartkowałem go dalej. Coś przecież musiało tu być. Jak dotąd była to pierwsza magiczna gazeta w tym domu. Zważając na to, że Nel była czarownicą, to dosyć dziwne. Nie rozumiałem także, czemu właściwie panował tu taki chaos.

W końcu na przedostatniej stronie, w małej kolumnie po lewej stronie, znalazłem bardzo krótki wpis. A bynajmniej nie miał nic wspólnego z Neleni. Zwróciłem na niego uwagę, ponieważ nazwisko było mi znane.

Krystian Rookwood, pracownik Ministerstwa Magii w Departamencie Tajemnic, wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych. Powody są redakcji nieznane. W zeszłym tygodniu zmienił nazwisko na "Melphis". Redakcja podejrzewa, że tak chce podkreślić, iż nie ma nic do czynienia z drugim Rookwoodem, który również pracował dla Departamentu Tajemnic, dopóki nie wstąpił do szeregów Sami-Wiecie-Kogo.

Ciekawy wpis. Nie wiedziałem, że był drugi Rookwood, który pracował dla tego Departamentu. Tylko czy on miał z tą sprawą coś do czynienia? Dlaczego McGonagall dała mi tak mało informacji?
Westchnąłem z nerwów. To tak jakby odebrać małemu dziecku większość układanki i kazać mu z tego ułożyć cały obraz. Złączyć wszystko w całość. Ale tak się nie dało, bo potrzebne były te kawałki, te fundamenty, których przecież nie miałem. Jeszcze raz obróciłem się do okna, w lesie było już ciemno. Nie zobaczyłem już żadnego cienia.
Z gazetą w ręce odwróciłem się i szybko wróciłem do kuchni. Byłem zły, podenerwowany i sfrustrowany. Jak małe dziecko. Rzuciłem gazetę na stół. Przesunąłem kubek z niedopitą, wstrętną czarną kawą , wylewając przy tym trochę na blat stołu. Za gwałtowny ruch.
Usiadłem przy stole, zanurzyłem pióro w atramencie, wstrzymałam oddech na dosłownie sekundę i zacząłem pisać. Szybko. Kropelki atramentu pryskały na boki, gdy tak mocno naciskałem na pergamin.

Droga Profesor McGonagall,

Jeśli pani lub profesor Dumbledore myślicie, iż dojdę do czegokolwiek, gdy nie wiem nawet połowy tego, co wy z całą pewnością wiecie... to przeceniliście mnie.
Dlatego proszę wyjaśnić mi kim był drugi Rookwood, który wyjechał do Stanów i czemu to zrobił i czy w ogóle ma z tą sprawą cokolwiek do czynienia?
Potrzebuję wskazówek, a nie domu w którym jest wszystko, ale nie ma nic.

PS: I czy to normalne, że wilki tak blisko podchodzą do domu? Do tego domu?
Co mam napisać moim przyjaciołom? I czego tak naprawdę ode mnie oczekujecie?

Harry Potter

Muszę przyznać, że napisałem tą treść z impulsu, więc krótko jeszcze zastanawiałem się, czy powinienem tak to wysłać. Ale że nie miałem ochoty pisać tego jeszcze raz, a w szczególności nie wiedziałem jak inaczej mogłem to napisać, złożyłem papier na pół i włożyłem do koperty, którą znalazłem w moim plecaku po dłuższym grzebaniu w nim.
Dwa dni po tym jak tu dotarłem, dyrektorka przysłała mi sowę, przez którą mogłem kontaktować się ze światem. 
Ale ja nie wiedziałem jak się z nim kontaktować. Przez jakie słowa?

Znów wyszedłem z kuchni do pokoju, w którym trzymałem tą sowę. Zazwyczaj ją po prostu wypuszczałem, wiedziałem jeszcze jak bardzo Hedwiga nie lubiła być w klatce, ale dzisiaj... przyleciała do mnie z łowów i już kompletnie nie chciała tej wolności, którą jej proponowałem. Może czuła wtedy, że będę ją dzisiaj potrzebował.
Otworzyłem okno i wypuściłem ją z listem u nogi. Słońce właśnie zaszło, zostawiając za sobą bordową pomarańcz. A mi brakowało moich przyjaciół bardziej niż kiedykolwiek. Chociaż nie zaprzeczam, że w pierwszy tydzień ta cisza i spokój dobrze mi zrobiła. Cisza była mi potrzebna. Była. Teraz już nie koniecznie.

*

- Może przemyślmy jeszcze tą sprawę z klubem Pojedynku, pani dyrektor? - zapytałem, gdy już po skończonych lekcjach wybrałem się do jej gabinetu.
Dumbledore uśmiechał się zza ram. Zastanawiałem się czemu. Miałem zły humor, nie mogłem się uśmiechać, zwłaszcza, że przed chwilą Draco Malfoy wygarnął mi, że jestem nieodpowiedzialny. A najbardziej w tym zabolało, rozwścieczyło, ugryzło, dotknęło mnie, że być może miał rację. Akurat on. Byłem porażką. Nie miałem niczego pod kontrolą. Zamiast zapobiegać tej przepowiedni, nic na nią nie mogłem poradzić. Malfoy zachował się dzisiaj jak dobry uczeń. Nie. Nie jak dobry uczeń, tylko tak, jakby Hermiona nie była mu obojętna.
A Theodor Nott? Co temu chłopakowi wpadło do głowy? Tak, kiepską głową domu też byłem. Moi właśnie podopieczni... Nie znałem ich. Ufałem nie tym co trzeba, oskarżałem tych, do których miałem uprzedzenia. Super. Po prostu bajecznie.
- Nie, Krystianie. Sam to zaproponowałeś, sam mnie przekonałeś, nie będziemy teraz wszystkiego odwoływać, tylko z powodu jednego ucznia - odpowiedziała mi McGonagall.
Westchnąłem zdenerwowany.
- Tak, ale to nie było... takie sobie zaklęcie. Ja go nawet nie znam! Nie wiem co to było za zaklęcie i nie wiedziałbym jak ochronić... - ucichłem.
McGonagall zwęziła już i tak swoje cienkie usta.
- Jak brzmiało?
Wypuściłem ciężko powietrze.
- Nie słyszałam go. Tylko Draco Malfoy. A on nie chciał mi powiedzieć. W ogóle bardzo dziwna atmosfera panuje teraz pomiędzy Theodorem Nottem a Malfoyem - dodałem, gdyż przypomniałem sobie jak mierzyli się spojrzeniami.
- Minewro. Obawiam się, że pewne tajemnice nie mają końca - odezwał się Albus Dumbledore.
- Tak, Albusie. W rzeczy samej... znów nie mam pojęcia o czym mówisz - odpowiedziała zrezygnowana dyrektorka.
- A co do ciebie Krystian, proszę... naprawdę bardzo proszę cię, żebyś nie rozwijał konfliktów już na samym początku, tylko przez twoje uprzedzenia. Bardziej jest nam potrzebna uwaga. Niedawno ktoś na parterze użył zaklęcia Imperius. Nie wiem kto to był, nie sądziłam, że ktoś w ogóle na to wpadnie, szczególnie po wojnie. Niestety nie jest tak prosto wznieść blokadę na te zaklęcia, ponieważ jak sam wiesz, są też używane na lekcjach przez ciebie do demonstrowania uczniom. Nie chciałabym zabrać ci tej możliwości, dzisiejsza młodzież musi zobaczyć coś na własne oczy, aby niektóre rzeczy do nich dotarły, ale naprawdę niepokoi mnie ten fakt, że ktoś użył tego zaklęcia. Skoro więc Theodor Nott pokazał dziś ewidentnie postawę, która jest nie do przyjęcia, może zwróciłbyś większą uwagę na niego, a nie na pana Malfoya. W rzeczy samej, te uprzedzenia potrafią zrobić nam nie złe zamieszanie - zakończyła McGonagall, a ja czułem się jak mały chłopczyk, zbesztany przez matkę. Wiedziałem, że miała rację i właśnie dlatego tak bardzo mi to przeszkadzało, gryzło.
- Czy wyraziłam się jasno, panie Melphis? - zapytała ostrym tonem, kiedy nie odpowiedziałem. Szybko kiwnąłem głową, patrząc się na moje splecione dłonie.
- Tak, pani dyrektor- wycedziłem.
- Dobrze, w takim razie możesz iść. Nie zapomnij, że w twojej pracy nie liczą się tylko twoje interesy prywatne. Masz tu też inne zadanie, poza bliższym poznaniem córki - dodała na sam koniec. Wisienka na torcie, wyśmienicie! - pomyślałem sarkastycznie. Wszyscy dzisiaj wydawali się na mnie uwziąć. Z dobrego powodu.
- Miłego dnia, Krystianie. Proszę nie czuć się urażonym przez tak ostre słowa mojej zastępczyni. Ale poniekąd jest w tym ziarnko prawdy, mój drogi. - Usłyszałem za mną głos Dumbledore'a, gdy już sięgałem po klamkę do drzwi.
- Do widzenia - powiedziałem tylko i wyszedłem.

*

Siedziałam na kanapie razem z Ronem, Ginny i Nevillem. Rozmawialiśmy. Lekcje już nam się skończyły, a ja postanowiłam, że będzie lepiej skoncentrować mi się na rozmowie niż na zadaniach, przy których ciągle tekst zamazywał mi się przed oczyma.
Ron objął mnie jedną ręką i chociaż dobrze mi było tak, koło niego, coś we mnie wciąż było niespokojne. Już przez cały dzień. Odkąd Malfoy wypowiedział zaklęcie obronne.
Słowa straciły barwę, znaczenie. Nie słyszałam ich. Tak jak nie widziałam liter na papierze. Gdyby to był Dean, albo ktoś inny, ktoś kto był dobry przez cały ten czas, pewnie podziękowałabym tej osobie i tyle. Ale świadomość, że obroniła mnie osoba, która jeszcze niedawno mnie nienawidziła i ze mnie kpiła, była dziwna. Niespokojnie obracała się we mnie, wte i we wte.
Czy tym bardziej nie powinno się być wdzięcznym człowiekowi, który przez cały czas był... zły? Egoistyczny? Słaby? Wredny?
A jeżeli nie, to w mojej głowie krążyło pytanie: Czemu to zrobił? Czemu? On nigdy nie miał litości. W końcu potwierdził mi to niedawno. Co więc było prawdą, a co fałszem?
Wtuliłam się w Rona. Wiatr nadal nie przestawał huczeć. Przede mną palił się ogień. Trzaskał.
- Za dwa tygodnie mamy grać przeciwko Ślizgonom. Ginny, będzie tak łatwo, jak chyba jeszcze nigdy. W końcu Malfoy nie był takim złym zawodnikiem, a teraz jego własna drużyna go nie chce. Dobrze mu tak - stwierdził mój chłopak. Ron. Nie wiem czemu, ale poczułam bezsensowną i niezrozumiałą chęć powiedzenia mu, że dzisiaj to właśnie Malfoy mnie obronił.
- Kurczę, ale bez Harry'ego... to jakoś nie to samo - powiedział cicho Ron. I nikt się nie odezwał. Spojrzałam na Ginny. Wiedziałam, że chciała być silna, ale czasem bycie silnym polegało na tym, aby pokazać swoją słabość.
Neville też nie przerwał tego milczenia.
- Nie tylko dla ciebie, Ron - wyszeptała ruda i wstała jak oparzona. Podniosłam się z na wpół leżącej pozycji, ale Gin już wstała i szła w kierunku wyjścia.
Czułam jak Ronowi jest smutno, jak go boli. Tak dużo nas bolało, a jak zaraz stąd nie wyjdę... też będzie mnie boleć. Będzie mnie boleć, czemu rodzice nigdy mi nie powiedzieli o Nel, dlaczego Krystian nie chciał mi nic powiedzieć. Dlaczego Harry do nas nie pisał i to, że nie miałam już w sumie rodziców.
Zatonęłabym w tym bólu. W tym czemu dlaczego. Więc zrobiłam coś bardzo egoistycznego. Wstałam z zamiarem zostawienia Rona z tym samego. Musiałam uciec. Nie pomogę mu, tylko znów się pokłócimy, złapiemy za słowo, zdenerwujemy i będzie jeszcze gorzej. Nie chciałam tego.
Być może więc moje zachowanie nie było egoistyczne. Być może właśnie nas ratowało. Poza tym kamień w moim sercu właśnie stał się jeszcze bardziej niespokojny.
- Miona, gdzie idziesz?
- Muszę się przejść - odparłam i szybko wybiegłam z Pokoju Wspólnego. 

Gdy stałam na korytarzu, zamknęłam na chwilę oczy, próbując zrozumieć moją decyzję. Ale tego nie dało się zrozumieć. To był czysty impuls, coś czego nie mogłam wytłumaczyć.
Nie miałam zamiaru iść za Ginny, ona być może właśnie teraz szła za swoim własnym, niewytłumaczalnym impulsem, przeczuciem.
Zaczęłam iść szybko, na wpół biegnąc. Gdybym szła powoli, jeszcze bym się rozmyśliła. Nawet nie wiedziałam, czemu nie chciałam się rozmyślić. Ten moment, kiedy przyspieszamy lub robimy coś w danym momencie tylko po to, aby się nie rozmyślić. A czemu wolimy się nie rozmyślić? Nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Robiłam teraz coś zupełnie bez sensu. Bez przemyślenia, bez planu. Bo czułam, że tak było dobrze. Ale skąd to wiedziałam?
Pytajcie się Merlina.
Przystanęłam przy wielkiej ścianie nakrytej zarówno wielkim dywanem i zamknęłam oczy. Moje palce były lodowate, a serce biło tak nie równomiernie, jak ogień trzaskał w kominku. Podobało mi się to porównanie. Ogień, serce. Życie. Płomień. Impuls. Żywioł. To wszystko się ze sobą łączyło.
Przede mną pojawiły się drzwi. Położyłam rękę na klamce i weszłam do środka.
Oczywiście, mogłoby go tam nie być.
Oczywiście, wtedy cały mój bezsensowny impuls naprawdę okazałby się bezsensowny.
Oczywiście, mogłabym sobie tam wtedy tak stać, pośmiać się z mojej własnej głupoty i grzecznie wrócić do wieży, do Rona.
Oczywiście, stawiałam sobie to pytanie, czemu w ogóle tu przyszłam.
Tak, mogłoby go tu nie być. Na dziewięćdziesiąt-dziewięć procent.
Tylko... on tu był. Patrzył się na mnie. Siedział na podłodze, na wprost drzwi. I właśnie przestał grać. A raczej wyżywać się na gitarze. Jaki dziwny widok. Draco Malfoy.
Nasz WRÓG. Wstrzymałam oddech. Drzwi się już zamknęły.
Nagle naprawdę zapomniałam o bólu. O wszystkim co moje. Czyli o moim bólu. Bo w jego oczach zobaczyłam coś innego. Nie wiedziałam co to było.
Cisza. Milczenie. Ale czasem nie ma innego środku, sposobu komunikacji jak milczenie.
Chciałam powiedzieć, dziękuję. Dziękuję, że to zrobił. Ale to było naprawdę trudne. Za trudne. Nie sądziłam, że takie będzie.
Odwrócił ode mnie wzrok. Wstał, odłożył gitarę... i chciał iść. Nie, gdy pójdzie będzie mi wstyd. Tak strasznie wstyd. W momencie, gdy mnie wymijał, odruchowo złapałam go za rękaw. Szybko puściłam, ale on zauważył.
- Czego chcesz? - wydusił. Odwrócił się do mnie, wbijając we mnie swoje oczy. Już wiem co tam było. Niepokój. Wszystko się tam przewracało. Tak dużo... niepokoju.
Odjęło mi mowę.
- Wiem, Granger co chcesz mi powiedzieć. Ale nie powiesz mi tego. A ja nie wiem czy chcę to usłyszeć, tak czy siak. Nie wysilaj się. Będzie ci łatwiej przyjąć mnie takim, jaki byłem. Będzie lepiej dla ciebie żyć z tą iluzją - powiedział. Zobaczyłam od razu, że wcale nie miał zamiaru tak dużo powiedzieć. Jego usta zadrżały.
Przybrał wyraz wstrętu, złości. A ja zrozumiałam.
Zrozumiałam.
Zrozumiałam, że miałam rację. Że Draco Malfoy naprawdę zaczął się zmieniać. Lub jak nie zmieniać, to odkrywać swoje strony, których nie mógł pokazać nikomu. Nawet sobie.
Czułam jak pomiędzy tą suchą, twardą, niby taką mocną i zatwardziałą ziemią, która była jak nasza znajomość, nagle otwiera się przepaść. A w tej przepaści płynęła rzeka. Porywała mnie. Chce mną porwać.
- Nie - powiedziałam. Samo zwykłe "nie". Ale wydawało się wystarczające. Malfoy zmarszczył czoło.
- Nie? - oddał. Pokręciłam głową.
- Nie będzie mi łatwiej. Bo... już zaprzeczacie się nawzajem.
Nic nie powiedział.
- Ty i twoja iluzja. Zaprzeczacie się nawzajem. Nie mogę wierzyć w coś, co wiem, że nie jest prawdą - pociągnęłam.
- Nie znasz mnie, Granger. Sama niedawno mnie oskarżałaś - odparł, patrząc się na ścianę. -
Tak. Oskarżałam. Być może nadal to robię.
Nie odpowiedziałam. Odwrócił się . Był wysoki, miał bardzo jasne włosy. Po raz pierwszy patrzyłam się na niego jak nie na Malfoya. Choć to był on.
Czy to miało sens?
- Nie musisz iść. Ja pójdę - powiedziałam, podeszłam i sięgnęłam po klamkę.
Jeden oddech.

- Dziękuję. - Słowo rozeszło się po tej ciszy. Mój głos brzmiał.
Naprawdę, słyszałam jak brzmiał. W tej ciszy. Brzmienie.



*

* Sytuacja z "Niekoniecznie Prolog" ciągnięta dalej. Ginny u Hagrida.*

- Nie wiem, gdzie jest Harry. Martwię się o niego. Myślałam, że może napisał do ciebie - powiedziała dziewczyna, siedząca przy wielkim, odrapanym, drewnianym stołem, przed dużą filiżanką w niebieskie kropki. Na środku leżał talerz z placuszkami.
- Nie, nie. Nie napisał mi nic. Dyrektorka powiedziała mi, że jest na wyprawie. Pomysł Dumbledore'a, ech? - burknął Hagrid, siedzący na przeciwko niej.
- Nie wiem kogo to pomysł. Ale nie pisał już od miesiąca. Czyli w ogóle nie pisał - stwierdziła bezsilnie Ginny. Jej włosy opadały gładko na ramiona. Czuła się słaba.
Dlaczego Ron zawsze musiał przypominać jej o tym jak bardzo brakowało jej Harry'ego?
Hagrid westchnął. Fang, jego pies chrapał pod stołem... a ogień w palenisku lizał drewno. Ginny objęła filiżankę z herbatą. W sumie sama nie wiedziała, czemu tu przyszła. To była improwizacja. Impuls.
- Wiesz może, czemu Ron i Hermiona nie byli u mnie? Myślałem, że mnie odwiedzą. A teraz raczej ich nie widuję, już przecież nie mają Opieki na Magicznymi Stworzeniami. 
- Oni teraz nie mają razem lekcji. A przez ten koncert, który ma się odbyć w święta, jest jeszcze mniej czasu.
Rozmowa szła opornie. Ginny nigdy jeszcze nie rozmawiała z Hagridem tak długo. Nie chodziła przecież z Harrym, Ronem i Hermioną do niego w poprzednie lata.
A mimo to dobrze było razem pomilczeć.
Po chwili Hagrid wstał, podszedł do szafki, obok łóżka i zaczął czegoś szukać. Wrócił z małym opakowaniem zawiniętym w brązowy papier.
- To dla Hermiony - odparł, gdy dziewczyna zaskoczona zmarszczyła brwi. - Myślę, że przyszedł odpowiedni czas - mruknął jeszcze.



***

Weszłam przez dziurę, za obrazem Grubej Damy. Ron stał przy oknie i od razu wyłapał moje spojrzenie. Raczej złapał. Wcale nie chciałam, aby teraz na mnie patrzył. Za dużo myśli.
Skierowałam wzrok na dywany. Chciałam szybko zniknąć w moim pokoju. Ale zatrzymała mnie ręka. Ręka Rona.
- Miona, co się stało?
Jego oczy, takie ciepłe. Zmartwione.
Próbowałam potrząsnąć głową. Ale jakoś mi się to nie chciało udać. Ta przepaść sprawiała, że chciałam patrzeć się w dół. Zobaczyć co tam jest. Ale czemu od razu czułam się przy tym jak przestępca?
Bo nic nie powiedziałam o tym Ronowi?
Nie powiedziałam co zrobił dziś Malfoy. Nie mówiłam mu nic. Czy tak wyglądała miłość? A przecież ja go kochałam.
Spojrzałam na jego rękę, lekko trzymającą moją. Byłam rozerwana na dwa kawałki. Nie wiedziałam czemu, ale to było niesamowicie irytujące uczucie. Nie mogłam powiedzieć Ronowi, bo on nigdy mi nie uwierzy. On nadał pamiętał go tak, jak ja jeszcze niedawno. Nie mogłam oczekiwać, żeby mnie zrozumiał, jak ja sama nie rozumiałam...
Chciałam tak bardzo się do niego przytulić. Do mojego najlepszego przyjaciela, do chłopaka, w którym byłam przecież zakochana. Już od tak dawna.
Który był dla mnie tak ważny, że akceptowałam wszystkie jego wady. Brałam go taki jaki był. Jest.
Ale coś we mnie się nie zgadzało. Oprócz tego mocnego uczucia, pragnienia, było coś innego. Coś co mnie blokowało. Wstrzymywało. Wstrzymywało to wszystko, co czułam do tej pory.
Ta nagła przepaść, która się otwarła. Nieoczekiwanie. I moja ciekawość. Moja przeklęta ciekawość.
Straszne były te dwa uczucia, które walczyły ze sobą. Byłam świadoma, że jedno z nich wygra. Ale które? I dlaczego nie mogły istnieć oba?
Uścisnęłam jego dłoń. Mocno. Nie mogłam pozwolić, żeby coś przerwało tą więź. Zepchnęłam więc moją ciekawość gdzieś daleko. Daleko. Uciekłam myślami od przepaści. Uciekłam od głębiny, której nie znałam.
Wtuliłam się więc w Rona. A on położył głowę na mojej.
- Nic, wszystko w porządku - wyszeptałam. Przed oczami widziałam nasze przygody. Czułam nasz pierwszy pocałunek. Widziałam Harry'ego i słyszałam nasz śmiech. Nasze rozmowy. Nasze głosy.
Ale gdzieś, pomiędzy tymi wspomnieniami, pomiędzy odgłosem tego co było, przebijała się też inna rozmowa. Inne słowa. A one brzmiały.
Zrozumiałam czemu to powiedział. Malfoy. Że będzie mi łatwiej żyć... z iluzją. Zrozumiałam teraz.

*

Zrozumiałem teraz, że nie będę już mógł tak łatwo uwierzyć w to, że jestem teraz jaki byłem kiedyś. Bo nie byłem. Nie jesteś zabójcą, Draco.
Nie jestem. Ale kim jestem?

To pytanie już ktoś mi zadał.

Komentarze

Popularne posty