VI. Rozdział część 2. - Decyzje
Przejmujemy
to miasto, powinni się martwić
Ale
problemy na bok, chyba dobrze Cię nauczyłam,
Że
nie będziemy uciekać, nie uciekniemy, nie uciekniemy.
Po
zimowym nocnym niebie płynął statki,
Patrząc
w dół na elektryczne niebieskie światła miast.
Nie
będą czekać, nie będą czekać, nie będą czekać.
Jesteśmy
tutaj by zostać, jesteśmy tu by zostać, jesteśmy tu by zostać.
"King and Lionheart"- Of Monsters and Men
*
Kiedyś.
Kiedyś byłem całkiem inną osobą. Zmieniłem się, nawet tego nie
zauważając. Teraz wychodzę główną bramą Hogwartu zmęczony i
zmieszany. Kiedyś wychodziłem z niej pełen energii i siły. Chęci
do życia. Ale tak to już jest, kiedy przybywa nam lat, kiedy czas
mija, obojętny na to, czy udało nam się żyć tak, jak chcieliśmy
czy nie. Tak, czas mija. Ty się zmieniasz. Ludzie się zmieniają.
Przychodzą momenty zaskoczenia, przerażenia i szczęścia, jak i te
monotonne, niby bez wyrazu. Zwyczajne.
Widocznie
los zdecydował, że za mało przeżyłem w ostatnich latach. Za mało
tego nadzwyczajnego i stąd wymyślił dla mnie zadanie. Tak, to
prawda, że w roku wojny przeciw Voldemortowi nie było mnie w
Anglii, lecz nie zrobiłem tego z tchórzostwa lub z braku odwagi.
Tak wyszło. Teraz jednak dowiaduję się o rzeczach, których bym
sobie w moich najskrytszych snach nie potrafił wymarzyć. Tak. No i
teraz radź sobie jakoś, Tianie.
Stoję
na dworze. Rozgwieżdżone niebo nade mną, kamienie wryte w podnóże
od niepamiętnych czasów pod moimi stopami. Zapach powietrza ten
sam. Nie zmienił się, choć nie było mnie tu ładnych parę lat.
Wciągając jeszcze przez chwilę chłodno-wilgotne wieczorne
powietrze, zamknąłem oczy próbując sobie wyobrazić, że nic się
nie zmieniło, odkąd opuściłem ten zamek. Nie udało mi się to.
Wspomnienia jak pioruny rozbłysły się w moich tak starannie
poukładanych do tej pory myślach burząc wszystko. Pokazując całą
prawdę. Tak, w ciemności długo się nie pociągnie. Więc lepiej
postawić się temu wszystkiemu. Już i tak zbyt długo wierzyłem,
że moje życie jest normalne, chcąc zapomnieć o tych wszystkich
rzeczach, które kiedyś zacząłem. I nie skończyłem.
Pora
przyznać się do błędów, potyczek i słabości. Nie da się ich
wiecznie ukrywać. Nawet do ciemnego pomieszczenia, gdzie nie widać
bałaganu, syfu, kurzu i chaosu, kiedyś zawita światło, a wtedy …
będzie za późno. Więc lepiej teraz, dobrowolnie, choć boleśnie,
włączyć oświetlenie i po prostu zacząć robić porządek. Czasem
dobrze jest, gdy trzeba „posprzątać”, gdy nie masz innego
wyboru, kiedy po prostu musisz i tyle.
Pierwszy
krok już mam za sobą. Przyznam, że najłatwiejszy, ale od czegoś
trzeba było zacząć. Choćby były to najmniejsze postępy, to
jednak warto je robić. Jednego się nauczyłem, gdy byłem w Nowym
Jorku: nie można się załamać. Cokolwiek zrobisz, nie załamuj
się, bo inaczej zginiesz w tej masie. W tym pościgu o nie wiadomo
co. W tej walce o wszystko i o nic. Więc nie, nie załamuję się.
Idę do przodu, mimo obaw.
Zacząłem
więc iść, zostawiając bramę do szkoły Magii i Czarodziejstwa za
sobą. Wrócę tu, jednak w tym momencie jeszcze inne sprawy na mnie
czekały. Nie oglądałem się za siebie. Wzrok wbiłem w kontury
ciemnego lasu i na ścieżkę, prowadzącą do wioski Hogsmeade, z
której miałem zamiar teleportować się do mojego domu w Londynie.
Co potem? Zobaczymy. Na razie czuję, że w mojej głowie jest
zdecydowanie za dużo informacji. Po rozmowie z nową dyrektorką,
moją byłą nauczycielką do transmutacji, wszystko jeszcze bardziej
nabrało konturów. W tym złym sensie. Nagle zdałem sobie sprawę z
tego, jaką odpowiedzialność będę musiał na siebie wziąć.
Dopiero
w gabinecie dotarło do mnie, że jestem… ojcem. Że byłem nim przez wszystkie te lata. Że gdzieś tam żyły moje córki. Jedna nawet mogła zginąć w bitwie o Hogwart, a ja nie dowiedziałbym się o tym, że jest moim dzieckiem. A druga … Do dziś nie wiem, gdzie ją matka odesłała. Jedyne co udało mi się ustalić , to to że się z nią nie wychowała.
w gabinecie dotarło do mnie, że jestem… ojcem. Że byłem nim przez wszystkie te lata. Że gdzieś tam żyły moje córki. Jedna nawet mogła zginąć w bitwie o Hogwart, a ja nie dowiedziałbym się o tym, że jest moim dzieckiem. A druga … Do dziś nie wiem, gdzie ją matka odesłała. Jedyne co udało mi się ustalić , to to że się z nią nie wychowała.
Idąc
leśną ścieżką ze schowanymi rękami w kieszeniach, zacząłem
się zastanawiać jaka jest. Uśmiechnąłem się pod wąsem. To było
jedno popołudnie. Jedna lekkomyślność, która znaczyła dla mnie
wszystko, a dla niej... Potrząsnąłem głową. Nie chciałem
wiedzieć. Do dzisiaj pamiętam, jak się to skończyło. Dla nas
obojga. A jednak ten jeden raz był znaczący. Miała się urodzić.
Mina kompletnie mi spochmurniała, gdy postawiłem sobie pytanie,
dlaczego mi nigdy o niej nie powiedziała? O jej istnieniu. Przecież
…
Moje
oczy nagle przestały widzieć to, co widzieć powinny. Las, ścieżkę,
drzewa, światła w oddali. Przestały to dostrzegać. W zamian, mój
umysł skoncentrował się na wspomnieniach, obrazach z przeszłości.
Widziałam roześmianą twarz dziewczyny, łąkę, błyszczące jej
włosy. Słyszałem jej głos. Szmer, gdzieś w pobliżu szybko
jednak przywołał mnie z powrotem. Popatrzyłem się na krzak, z
którego po chwili wyszedł zając. Przystanął na chwilę, po czym
pokicał w przeciwną stronę. A ja uzmysłowiłem sobie, że nie
powinienem odpływać w przeszłość. Jednak w pełni mi się to nie
udało, ponieważ chwilę później zacząłem myśleć o Narcyzie. I
o naszej córce. Nigdy nie byłem w niej zakochany, już nie mówiąc
o miłości. Czego jednak nie mogę powiedzieć o niej. Szczerze
mówiąc, jest mi wstyd za to, co zrobiłem. Wtedy byłem jeszcze
młody i głupi. Była dziewczyną we mnie zakochaną, o czym
zdawałem sobie wtedy sprawę. To była noc, w której po raz
pierwszy się upiłem. Tak na poważnie. Noc, w której się
poddałem, w której chciałem raz w życiu zachować się
nieodpowiedzialnie, nie zważając na konsekwencje. Byłem po prostu
totalnie rozczarowany, zraniony i zagubiony. Byłem zazdrosny,
smutny, chciałem przestać czuć cokolwiek i zapomnieć o sobie i o
tym, co czuję. O tym, kim jestem.
Oczywiście
to pułapka. Pułapka dla ludzi ze złamanymi sercami. I ja w nią
wpadłem. Tej nocy wszystko to, co było we mnie złe, wyszło na
zewnątrz. Nawet tego nie zauważyłem, byłem pijany. Moje ciało
przejęło nade mną kontrolę. Umysł się wyłączył. Były tylko
ludzkie cielesne pożądania. Do tego odezwała się chęć zemsty,
chęć wyżycia się. Zatraciłem siebie.
To
była właśnie taka noc, o której chcesz zapomnieć, ponieważ tak
bardzo jest ci wstyd. Tak bardzo się sobą brzydzisz tym, co wtedy
zrobiłeś. I co robi los? Właśnie. Robi dokładnie na odwrót. Nie
daje ci o tym zapomnieć . Wytyka ci to palcem. Po tylu latach.
Osoba,
która będzie nieumyślnie przypominać mi o tej hańbie do końca
mojego życia, jest moją córką. Nawet nie musi nic robić.
Wystarczy, że jest. Żyjący dowód na to, że przegrałem. Wtedy.
Dowód, że moje próby bycia dobrym, poległy... Ta jedna noc
wszystko wymazała. Stałem się nawet jeszcze gorszy od Lucjusza.
Ponieważ miałem wybór, mogłem inaczej, ale przez głupi zawód
poddałem się. Byłem zbyt słaby. Poległem. I ona, córka Narcyzy,
zawszy będzie mi o tym przypominać, choćby wyłącznie swą
egzystencją. Nie oskarżałem jej. Dziecko nie ponosiło tutaj
żadnej winy, ale nie mogłem też nic zrobić, by patrzeć na nią z
innej perspektywy. Może zmieni się to, gdy ją poznam, jeśli się
tak stanie. A nawet gdyby... Czy uda mi się patrzeć na nią, jak na
tę drugą? Na tę, którą tak bardzo chciałem poznać? Tę, która
była dla mnie szczęśliwym przypadkiem, która przypominać mi
będzie o miłości? Trudno powiedzieć. Pewnie nie. Chociaż wiem,
że jest to niesprawiedliwe.
Przełknąłem
ślinę. Prawie nie zauważyłbym, że dotarłem już do Hogsmeade.
Przywitały mnie pojedyncze światełka w starych, nieco
zniszczonych, lecz ciągle dobrze trzymających się domkach.
Wiedziałem, że mogłem się już teleportować, ale coś mnie od
tego powstrzymało. Popatrzyłem w kierunku gospody trzech mioteł,
gdzie za przyćmionymi oknami zobaczyłem poruszające się cienie
ludzi, którzy właśnie tam siedzieli. Przyjemnie byłoby teraz
wypić sobie po grzanym winie i przypomnieć sobie jeszcze te dobre,
stare czasy, kiedy po wygranym meczu Quidditcha z drużyną szliśmy
na kremowe piwo. Wtedy nawet Lucjusz Malfoy nie był w stanie zepsuć
mi nastroju.
Nie
wiedząc czemu, skierowałem się w stronę drzwi wejściowych i już
po chwili je otwarłem. Chłodne powietrze zostało na zewnątrz,
mnie zaś przywitał gwar i śmiechy ludzi pomieszane razem z
charakterystycznym zapachem tej knajpki. Piwo, grzane wino ze
smoczymi gwoździkami, dym z kominka...
W
barze zamówiłem trunek. Dopiero po chwili zacząłem się uważnie
rozglądać po sali i stwierdziłem, że prawie w ogóle nic się
tutaj nie zmieniło. Te same krzesła i solidne drewniane stoły,
razem z wielkim kominkiem w rogu, gdzie parę kawałków drewna
właśnie dopalało się do końca. Widok ten sprawił, że poczułem
się lepiej. Opanował mnie większy spokój, który pozwolił mi się
w końcu odprężyć po niedawno odbytej rozmowie.
Dziś
mija dokładnie tydzień po tym, jak dowiedziałem się o
przepowiedni dotyczącej moich dwóch córek i syna Lucjusza Malfoya.
Nie wspominając o tym, że przecież do tamtego momentu nie miałem
pojęcia o ich istnieniu. Ale cóż zrobić, przepowiednia istnieje,
córki również, a syn Malfoya najwyraźniej nie zginął w bitwie.
Nie dość, że nie miałem kontaktu z matkami moich dzieci, to nie
wiedziałem również, jak się nazywają i gdzie powinienem ich
szukać. Pewne jednak było to, że jedna jeszcze powinna być w
Hogwarcie, dlatego też postanowiłem porozmawiać z dyrektorką i
delikatnie o nią wypytać. W końcu znałem nazwisko jej matki,
prawdopodobnie nosiła to samo. Ale tego nie mogłem być przecież
pewny, dlatego też dzisiejsza wizyta. Planowałem ujawnić jak
najmniej, niestety mi się to nie udało. McGonagall potrafi naprawdę
niesamowicie drążyć i jest dosyć uparta. Przez pół godziny nie
chciała mi ujawnić, czy jest taka dziewczyna z tym nazwiskiem w jej
szkole czy nie. Byłem więc zmuszony opowiedzieć jej mniej więcej
tą całą historię od początku. Gdyby owa dziewczyna uczęszczała
do Hogwartu, poprosiłbym ją o zatrudnienie mnie jako nauczyciela.
Wiedziałem, że szuka kogoś na pewne stanowisko, a także że nie
ma na nie zbyt wielu kandydatów. Szczerze mówiąc prawie żadnych.
Ale najpierw musiałem ją przekonać do ujawnienia tej informacji.
Podsumowując
wszystko, skończyło się na tym, że dostałem tą posadę, a także
odpowiedź na moje pytanie. Problem w tym, że dyrektorka Magii i
Czarodziejstwa Howagrtu wie teraz o wszystkim. A także o
przepowiedni. Nawet sam sportretowany Albus Dumbledore wtrącił się
do rozmowy i szczerze mówiąc zadziwił mnie swoim końcowym
zdaniem: Jestem już bardzo ciekawy, co z tego wyniknie. Mogłoby to
uratować nawet więcej niż jedną duszę.
Nie
wiedziałem co miał na myśli, ponieważ dla mnie przepowiednia
raczej brzmiała tak, jakby miało się stać dokładnie na odwrót.
Ale to był Dumbledore...
Gdy
wypiłem ostatni łyk grzańca, zauważyłem że dwóch czarodziejów
siada koło mnie na niestabilnych, kiwających się krzesłach
barowych, rozmawiając o czymś bardzo zawzięcie. Najwyraźniej coś
musiało ich zdenerwować. Jeden mocno gestykulując potrącił mnie
dosyć mocno łokciem w ogóle tego nie zauważając. Odsunęłam się
o parę centymetrów,. Rozmawiali tak głośno, że mogłem zrozumieć
każde słowo. Widocznie nie był to temat ściśle tajny.
-
Mówię ci, Cruse, to nie jest dobry pomysł! Przecież ta kobieta
robiła dla Sam-Wiesz-Kogo! Co im w ogóle w głowie siedzi, by
skracać jej wyrok!? Przecież to czyste szaleństwo! Jak tak do tego
podchodzą, to za parę miesięcy połowa byłych śmierciożerców
będzie latać nam po ulicy. Skandal! Czysty Skandal!” - oburzał
się czarodziej siedzący obok mnie. Był odwrócony tyłem i właśnie
teraz przyszło jego zamówienie. Dwie pełne szklaneczki ognistej
whiskey. No tak, wybuchowy charakter. Niemniej jednak zaciekawiło
mnie to, co powiedział. Zaczepiłem więc barmankę i zamówiłem
kolejnego grzańca, tym razem z węgierskim winem i czerwonym
pieprzem. Czułem, że będę potrzebował czegoś mocniejszego.
-
… takie straszne. Ona nie była tą która najwięcej
zawiniła. Przecież wiesz, że wielu służyło mu tylko dlatego,
ponieważ się go bali i nie mieli innego wyjścia. Nie można tak po
prostu oskarżać ludzi, Greg! Co ty byś zrobił na jej miejscu?! No
pytam się! Co biedna kobieta mogła na to poradzić, że jej mąż
mu służył? Odpuściłbyś sobie, wiesz że ma syna... Szczerze
mówiąc, najbardziej jego mi szkoda, gdy tak pomyślę. Nie miał
innego wyboru, innej alternatywy. Wychowano go tak. A szkoda, bo
żaden człowiek nie urodził się zły. Dopiero przesiąka nim
później. Taaa. Rodziny się nie wybiera.” - zakończył drugi z
nich, bardziej opanowany, lecz również zaintrygowany tematem.
Moje
serce już od jakiegoś czasu biło szybciej. Zęby miałem
zaciśnięte, a ręka skurczowa ściskała uchwyt pustego kubka.
Wiedziałem dokładnie o kim rozmawiali, nie musieli wymawiać
imienia. Po prostu wiedziałem. A mówią, że dużo rzeczy dzieje
się przypadkowo... A czy to był przypadek? Przecież mógłbym
teraz siedzieć w domu i w ogóle nie usłyszeć tej ich rozmowy. Ale
nie, wstąpiłem tutaj, niby bez żadnego celu, na grzańca i na
chwilę wytchnienia. I nagle dzieje się coś takiego. Uśmiechnąłem
się ironicznie sam do siebie.
Kelnerka
nie usiłując nawet zabrać mi pustego naczynia po pierwszym
grzańcu, po prostu postawiła następny przede mną i znowu zniknęła
za zapleczem. Po chwili usłyszałem odgłos stukających o siebie
pustych butelek:
-
… o tobie nie pomyślał. Ty wiesz w ogóle co ty gadasz,
Cruse? Wiesz? Bo dla mnie brzmi to tak , jakbyś chciał właśnie
usprawiedliwić Narcyzę Malfoy i jej syna. Nawet jeśli tak jest,
dla niego już za późno. Nie zmieni się. Zbyt długo wbijali mu to
do głowy, że status krwi jest najważniejszy. Dla niego nie ma
ratunku. Sam został śmierciożercą, gdy jeszcze był
niepełnoletni. Uwierz, mi, Cruse, on już taki zostanie. Być może
cieszy się z tego, że Czarny Pan już mu nie rozkazuje, ale zło
będzie w nim tkwiło. On nie zna niczego innego. A to, że rodziny
się nie wybiera to prawda, ale nie można teraz z tego powodu
patrzeć na wszystkich dobrodusznie! Malfoyowa powinna zostać w
Azkabanie! A do tego powinni wtrącić tam też jej syna. Ale nie! Bo
to przecież jeszcze młody człowiek, może się zmienić! Jeszcze
czego! Paranoja... - tym razem pokiwał tylko głową, lekko przy tym
parskając. Siedziałem jak wryty, sparaliżowany na swoim krześle.
Nowa wiadomość jeszcze nie mogła całkowicie do mnie trafić. To
było tak, jakby mój rozum postawił mury obronne, a przy bramie
wartownika, który nie chce już nikogo przepuścić do środka, z
powodu zbyt dużego natłoku.
Zacząłem
się więc zastanawiać, skąd ci goście zdobyli tą informację i
po dopiero trzecim łyku gorącego, palącego w gardle napoju
przypomniałem sobie, że dzisiaj nie miałem okazji przeczytać
„Proroka Codziennego”.
-
... taki zły pomysł. Pomyśl Greg. Powiedziałeś, że Draco Malfoy
jest stracony, a moim zdaniem on dopiero będzie stracony, gdy nikt
się nim porządnie nie zajmie. Narcyza powinna wrócić, w końcu to
jego matka. A po tym co przeżyła, myślę że już wie, jaką
stronę powinna obrać. Niech ratuje to, co może jeszcze zostać
uratowane.-
-
Pff... Widzę, że się nie dogadamy. Skąd w tobie takie
przekonanie, że Malfoyowa może naprowadzić syna na dobrą drogę?
Szczerze? Jeśli przez całe życie nie potrafiła zainterweniować,
to i teraz nie wróci jako anioł. Cruse, proszę cię, obudź się.
Wiem, że serce masz dobre i zawsze próbujesz widzieć w ludziach
dobre strony, ale nie u wszystkich jest to możliwe. Skrócenie
wyroku Narcyzy Malfoy niczego nie zmieni i nikomu nie pomoże.
Zresztą... To wcale jest takie pewne, kiedy ją wypuszczą. Będą
jeszcze przesłuchania. - odburknął siedzący obok mnie mężczyzna
imieniem Greg.
Powoli
zacząłem się wiercić na moim stołku. Greg i Cruse rozmawiali
dalej, ale nie mogłem się już skupić na ich rozmowie. Usłyszałem
wystarczająco dużo. Poczułem też, że w moim żołądku znajduję
się zbyt duża ilość płynu. Spojrzałem więc na kubek, po czym
stanowczo odsunąłem go od siebie. Szybko wyciągnęłam parę
monet, trochę więcej niż było potrzeba, i położyłem koło
naczynia. Nie miałem ochoty dużej czekać. Myślałem tylko o tym,
żeby znaleźć się na świeżym powietrzu.
Nawet
nie wiedziałem, kiedy znalazłem się na dworze. Drewniane drzwi po
krótkiej chwili zatrzasnęły się za mną, gwar ucichł. Jednak w
mojej głowie wciąż słyszałem głosy Grega i Cruse'a. Ręką
zmierzwiłem sobie włosy i wciągnąłem głęboko powietrze.
Narcyza Malfoy wyjdzie z Azkabanu szybciej niż ktokolwiek by się
spodziewał. Niż ja sam bym się spodziewał. Jest tylko pytanie:
czy powinna z niego wyjść, czy może lepiej by było, gdyby tam
została? Zmarszczyłem czoło. Miałem możliwości, żeby ją
stamtąd wyciągnąć. Cała ta przepowiednia i moje stanowisko pracy
… Tak, udałoby się. W końcu mówili, że będą kolejne
przesłuchania.
Chociaż
byłby to pierwszy raz, kiedy bym się wtrącał w tak poważne
sprawy, odkąd... Ale nie, to nie była pora, żeby sobie o tym
przypominać.
Za
rogiem gospody, przy oknie, gdzie można było zobaczyć Grega i
Cruse'a, przystanąłem i popatrzyłem się w stronę Hogwartu.
Do zobaczenie wkrótce. - pomyślałem, po czym teleportowałem się do Londynu. Do domu.
Do zobaczenie wkrótce. - pomyślałem, po czym teleportowałem się do Londynu. Do domu.
*
W
tym samym czasie Agnes Melphis, córka Krystiana, z wielką
trudnością uzyskała dane swojego ojca. A konkretnie - adres jego
zamieszkania. Stary Leonard Kits był poczciwym czarodziejem, dla
którego polityka prywatności (jak wiele innych reguł i zasad)
stanowiła mniej więcej cały jego kodeks życiowy. Wiedząc o tym,
musimy przyznać, że Agnes i tak bardzo dobrze sobie poradziła. W
jaki sposób się jej to jednak udało, nie jest teraz istotne. Ważne
jest to, że dowiedziała się tego, czego chciała się dowiedzieć.
Stojąc
ponownie na chłodnym, ciemnym korytarzu w Departamencie Tajemnic,
czuła się jakby kamień spadł z jej serca. Kartkę, którą
trzymała właśnie w swojej nieco sztywnej ręce, traktowała jako
wielki triumf. Niestety, niewiele mogła zobaczyć, ponieważ
korytarz nie był dobrze oświetlony. Chcąc jak najszybciej opuścić
to mało przyjazne miejsce, podreptała do windy. Miała definitywnie
dość tego korytarza. Tajemnic też. Wchodząc do jasno oświetlonej
kabiny, która miała zabrać ją na górę, postawiła sobie za cel
dowiedzieć się wreszcie o wszystkim. Bez wyjątków. Co jak co, ale
to się jej należało.
Atrium
- oświadczył melodyjny kobiecy głos. W tym momencie drzwi windy
rozsunęły się, a dziewczyna z bagażem pospiesznie z niej wyszła.
Z ulgą stwierdziła, że hala, która niedawno była napchana
czarodziejami i czarownicami, była prawie pusta. Zauważyła też,
że powietrze stało się lepsze, jakby świeższe. Przechodząc koło
fontanny stojącej na środku, poczuła pojedyncze krople wody na
policzku. Szybko jednak zorientowała się, że nie miała już
proszku, a także nie wiedziała zbytnio, jak inaczej wydostać się
z Londyńskiego Ministerstwa Magii.
Rozglądając
się, zobaczyła biurko, przy którym siedział dość młody
mężczyzna ze znudzoną twarzą. Najwyraźniej był portierem. Nie
widząc innego rozwiązania podeszła do niego.
Przepraszam,
jak mogę się stąd wydostać bez użycia proszku Fiuu? - zapytała
bez ogródek. Była zmęczona, chciała po prostu jak najszybciej
dotrzeć do celu. Chłopak ocknął się i poruszył się na swoim
stołku. Był trochę zmieszany..
-
Proszę użyć wyciągu dla odwiedzających. Znajduję się przed
kominami, po prawej. … To jak pani tu przyszła, nie wiedząc o tym
i nie mając proszku?- zapytał zaciekawiony. Agnes nawet się do
niego nie uśmiechnęła. Na jej twarzy praktycznie nie można było
wyczytać żadnych emocji. Taka się stawała, kiedy miała
wszystkiego dość.
-
Nie pańska sprawa. Dziękuję i... salut. - powiedziała po
francusku, tylko po to, żeby jeszcze bardziej go zadziwić.
Odwróciła się i poszła w stronę wyciągu. Z drugiej strony
zdziwiło ją to, że znalazła się w typowo londyńskiej budce
telefonicznej, wyjeżdżając w górę. Budka zatrzymała się z
lekką turbulencją, a melodyjny głos oświadczył: Dziękujemy za
przybycie, do widzenia. Miłego wieczoru.
Agnes
tylko parsknęła śmiechem. Londyńskiego Ministerstwa Magii miała
już powyżej uszu. Dlaczego go nie było!? Co ja zrobię, jak nie
będzie go w mieszkaniu? - myślała gorączkowo. Gdy udało jej się
jednak z niemałym wysiłkiem wyciągnąć bagaż z budki (klatka z
głośno marudzącym kotem na wierzchu), znalazła się w ciemnej,
mało uczęszczanej uliczce. Wówczas obudziła się w niej ta kpiąca
i sarkastyczna strona. Można by było nazwać to także jej
mechanizmem obronnym. - No tak, mon pere. Wtedy po prostu ci się
włamię do domu, gdzieś będę musiała spędzić tą noc. A z
pewnością nie zrobię tego na ulicy. O, nie. - myślała, a jej
usta wykrzywiły się do kpiącego uśmieszku. Nie wiedziała
dlaczego, ale bawiła ją myśl włamania się komuś do domu.
Jeszcze lepsze było to, że właściciel nie będzie miał prawa jej
nic zrobić, ponieważ jest jego rodzoną córką.
- Tak, mon pere. Czas przejąć rodzicielskie obowiązki wobec mnie. Lepiej późno niż wcale.
- Tak, mon pere. Czas przejąć rodzicielskie obowiązki wobec mnie. Lepiej późno niż wcale.
Tak
sobie rozmyślając poszła w stronę bardziej uczęszczanej ulicy,
myśląc, że będzie musiała się kogoś zapytać o drogę. W końcu
nigdy w życiu jeszcze nie była w Londynie i nie miała pojęcia,
gdzie się znajdowała. Myślała również o tym, że praktycznie by
było, gdyby jakimś cudem znalazła się w domu swojego ojca jak
najprędzej. Stopy miała obolałe, było jej zimno i czuła, że jak
zaraz czegoś nie zje, to prawdopodobnie nie będzie w stanie ujść
nawet parę metrów. Krótko mówiąc, była wykończona i chciała
po prostu położyć się spać, chociaż nie była pewna, czy dałaby
radę zasnąć z tyloma pytaniami wirującymi jej w głowie. Dla
wszelkiego spokoju wyjęła swoją różdżkę (dziesięć cali z
włóknem jednorożca), czuła się z nią bezpieczniej. Popatrzyła
na nią i uśmiechnęła się. Tak... ta różdżka była jej
przyjaciółką, a to jak do niej trafiła? No cóż, to
skomplikowana historia. Dopiero teraz zauważyła, że ma lodowate
ręce, czego bardzo nie lubiła. Machnęła więc różdżką, żeby
wyczarować ciepłe, rozgrzewające powietrze i skierowała je na
lewą rękę. Od razu poczuła ulgę.
Nie
doszła nawet do końca tej ponurej i śmierdzącej uliczki, gdy
usłyszała coś, co na pewno tutaj nie pasowało. Agnes odwróciła
się w stronę muru, gdzie przed chwilą stały jeszcze wielkie
kontenery na śmieci. Tak, stały, ponieważ teraz zamiast nich
pojawiło się światło tak jasne, że blondynka musiała osłonić
oczy ręką. Kompletnie nie rozumiejąc co się działo, stała tak
jeszcze wryta przez sekundę lub dwie. Zaraz po tym jednak zobaczyła
jakiś zarys, zarys czegoś dużego. Trochę tak, jakby mur z cegieł
stał się przeźroczysty lub coś w tym rodzaju. Zarys przemienił
się w ogromne coś z dwoma oślepiającymi reflektorami!? Nie była
pewna. To coś zmierzało jednak w jej kierunku, a parę metrów za
nią była ściana. Szybko złapała więc za kufer, chcąc odsunąć
się w jakiś sposób na bok. Za długo się jednak wahała,
niezdefiniowane olbrzymie coś stało się teraz wyraziste i z
niesamowitą prędkością wyjechało z muru wprost na nią. Nie
miała szans. To były dziesiątki sekundy. Widziała tylko światło
i nic więcej. Pisk hamujących opon...
Nawet
nie wiedząc kiedy, zetknęła się ze ścianą, która była
szorstka i lepka w dotyku. Ciepła. Zdziwiło ją to, że rejestruje
takie detale w takiej sytuacji. Odruchowa zamknęła oczy,
czekając.... Właśnie - na co? Na ból? Na koniec?
Nie
nastąpił. A ona trwała w tej pozycji jeszcze przez chwilę. W
pewnym momencie pomyślała, że być może już została
przejechana... Ale nie. Nadal czuła na sobie światło reflektorów.
Tak, teraz była już pewna. To tak, jakby stała na scenie z
oświetleniem, tylko że to było bardziej intensywne i rażące.
Czuła też, że coś dotyka jej brzucha, bioder, kolan. Wdychając
chłodne powietrze nosem poczuła także mocny, charakterystyczny
zapach spalin. Po chwili również usłyszała tłuczenie się
silnika. Otwarła oczy i o mało co nie straciła równowagi... Stała
przed olbrzymim pojazdem. Jej twarz prawie dotykała frontowej szyby,
która zdążyła powlec się parą od powietrza, które wydychała
nierównomiernie przez otwarte usta.
Przez
chwilę nie mogła ogarnąć tego co widziała. Poczuła dreszcze na
całym ciele, a kot obok niej przypominał o swoim istnieniu
przerażająco prychając w stronę pojazdu. Przerażona, próbowała
wydostać się ze ślepego zaułku, w którym stała. Nogi w
pierwszym momencie w ogóle nie chciały być posłuszne, a gdy
wreszcie udało jej się ruszyć w bok, miała wrażenie, że
przemieniły się w watę. Tak samo, jak i reszta jej ciała. Dlatego
też zostawiła na razie bagaż tam gdzie stał. Wszelkie próby
wyswobodzenia go stamtąd nie miałyby żadnego sensu - tak czuła
się słaba i roztrzęsiona.
Teraz,
gdy stała ponownie na uliczce, mogła popatrzeć się na pojazd z
innej perspektywy. A dokładnie na autobus, który mierzył sobie
trzy piętra. Agnes mimo woli wytrzeszczyła oczy ze zdumienia.
Wiedziała, że w Londynie jeździły dwupiętrowe busy, ale o trzech
piętrach w życiu nie słyszała. To z pewnością nie był zwykły
londyński autobus.. Zresztą, który z nich potrafiłby przejechać
przez mur, jak gdyby był jakąś zjawą? No właśnie.
Gapiąc
się tak jeszcze przez chwilę i nie wiedząc, co powinna o tym
wszystkim myśleć, usłyszała, jak drzwi z przodu się rozsunęły
i coś lub raczej ktoś wyjrzał na zewnątrz, patrząc się w stronę
jej kufra, czyli tam gdzie przed chwilą stała.
- Oj.
Shit. Ehm... Ernie, chyba przejechaliśmy klienta. Mówiłem ci, do
diaska, żebyś tak nie świrował po nocy! Mówiłem. No tak, ale ty
wiesz lepiej, ech... Masz babo placek... Co my teraz zrobimy, na
merlina! Jeszcze tak blisko ministerstwa, kto tutaj się zgubił,
chyba tylko jakiś palant, albo … no tak, ŻART. To musiał być
żart, Ernie! Zrobili nas w konia, nas poczciwców! Ale my się
przecież znamy na żartach, co nie, Ernie? My się znamy. Tylko to
do jasnej choinki nie było ŚMIESZNE! - darł się konduktor w
purpurowym uniformie. Agnes patrzyła się na niego jeszcze bardziej
zbita z tropu. Kim o był i co on w ogóle plótł? Przecież żyła,
a na pewno nikogo nie chciała wyrobić.
-
Przepraszam, pana! Ale dla pańskiej informacji: ja jeszcze żyję! -
zaczęła jak zwykle swoim stanowczym tonem, tym razem jednak nie bez
lekkiej chrypki.
Konduktor
natychmiast odwrócił głowę w jej stronę.
TY!
- wykrzyczał, pokazując na nią oskarżycielsko palcem lewej ręki,
druga trzymała mocno framugę busu. Agnes uniosła brwi do góry,
chcąc już coś powiedzieć, ale nie zdążyła, gdyż dość młody
mężczyzna ponownie zaczął krzyczeć.
-
Ty, no tak! No tak... żyjesz, bo czemu by nie! Bawiło cię to?
Bawiło? Hahahaha... bardzo śmieszne! Tak? Tak? Pośmiałaś się?
Świetnie, świetnie! Tak się nabijać z dobrego, starego błędnego
rycerza. Jakbyśmy mieli nie dość na głowie! Chojraki, co raz to
więcej chojraków na tym świecie. - powtarzał i wszedł do
autobusu, lecz Agnes, widząc, co ma w zamiarze krzyknęła:
STÓJ!
Ja nikogo nie chciałam nabrać! Poczekaj....! STOP!
Konduktor, słysząc jej ostatnie słowa wychylił się niechętnie.
Konduktor, słysząc jej ostatnie słowa wychylił się niechętnie.
-
No i czego chcesz? - wymamrotał rozdrażniony. Na głowie miał
czapkę, która lekko zsunęła się na bok.
Agnes
szybko podbiegła bliżej do busu. Jeżeli dobrze myślała, nie
mogła zaprzepaścić takiej szansy.
- Ten
bus... podwozi ludzi? - zapytała, ogarniając myśli.
-
No tak, a coś ty myślała! Serio... a może ty nadal mnie
nabierasz?! - powiedział wyzywająco. Agnes popatrzyła się na
niego tylko ze zmęczonym spojrzeniem typu :
weź-przestań-nie-widzisz-jaka-jestem-zmęczona?.
-
Czyli... mogę wsiąść i gdzieś mnie podwieziecie, tak?- drążyła
dalej. Konduktor najwyraźniej zrozumiał, że ta dziewczyna naprawdę
chciała skorzystać z ich usług, więc...
-
Skoro tak to wygląda: hm, erhm, … Witam w imieniu załogi Błędnego
Rycerza, nadzwyczajnego środka transportu dla czarownic i
czarodziejów zagubionych w świecie Mugoli. Wystarczy machnąć
ręką, która ma moc i wejść do środka, a zawieziemy panienkę,
dokąd sobie panienka zażyczy. Nazywam się Ruggy Lypson i
tej nocy będę przewodnikiem... panienki.
- wymamrotał swoją formułkę konduktor. Ruggy Lypson pracował w Błędnym Rycerzu dopiero od niedawna, jego kuzyn Stan Shunpike był prawowitym przewodnikiem tego busa. Jednak półtora roku temu został on oskarżony o bycie śmierciożercą, co oczywiście nie było prawdą. Stan został wykorzystany przez sługi Voldemorta. Przez dłuższy czas był pod wpływem zaklęcia Imperius, co sprawiło, że gdy zaklęcie przestało działać, przeżył wielki szok i do dzisiaj znajduje się w Szpitalu dla Czarownic i Czarodziei. Ruggy przejął jego posadę z chęcią, także dlatego, bo był dobrym kuzynem i wierzył w powrót do zdrowia Stana. Przez to chciał mu zatrzymać posadę. O tym wszystkim Agnes jednak nie miała pojęcia.
- wymamrotał swoją formułkę konduktor. Ruggy Lypson pracował w Błędnym Rycerzu dopiero od niedawna, jego kuzyn Stan Shunpike był prawowitym przewodnikiem tego busa. Jednak półtora roku temu został on oskarżony o bycie śmierciożercą, co oczywiście nie było prawdą. Stan został wykorzystany przez sługi Voldemorta. Przez dłuższy czas był pod wpływem zaklęcia Imperius, co sprawiło, że gdy zaklęcie przestało działać, przeżył wielki szok i do dzisiaj znajduje się w Szpitalu dla Czarownic i Czarodziei. Ruggy przejął jego posadę z chęcią, także dlatego, bo był dobrym kuzynem i wierzył w powrót do zdrowia Stana. Przez to chciał mu zatrzymać posadę. O tym wszystkim Agnes jednak nie miała pojęcia.
-
Ach, tak. Świetnie. Ehm..., to ile płacę? - zapytała się
blondynka bez ogródek. Ruggy podrapał się po głowie, poprawiając
sobie czapkę.
-
Jedenaście sykli. Ale za dodatkowe dwa otrzymasz gorącą czekoladę
- powiedział Lypson wpatrując się w swoje paznokcie, po chwili
zaczynając z nich coś wydłubywać. Agnes zmarszczyła czoło,
zwężając dziurki swojego nosa.
Ach no tak. Wielka Anglia. - pomyślała i zaczęła szukać w swojej małej, podręcznej torebce pieniędzy. Rodzice dali jej aż dwadzieścia galeonów, mówiąc, że zawsze może napisać do nich, kiedy będzie potrzebować więcej. Sięgnęła więc po jednego i podała go Lypsonowi, który już wyciągnął rękę.
Ach no tak. Wielka Anglia. - pomyślała i zaczęła szukać w swojej małej, podręcznej torebce pieniędzy. Rodzice dali jej aż dwadzieścia galeonów, mówiąc, że zawsze może napisać do nich, kiedy będzie potrzebować więcej. Sięgnęła więc po jednego i podała go Lypsonowi, który już wyciągnął rękę.
-
To niech będzie z tą czekoladą. Zimno w tym Londynie... -
powiedziała bardziej do siebie niż do konduktora.
-
Na skaczącą igłoskierkę! To galeon? - powiedział Ruggy,
wytrzeszczając na nią oczy. Szczęka mu opadła i chyba nie bardzo
wiedział, jak ją znowu zamknąć. Agnes - bardziej poirytowana niż
zdziwiona - popatrzyła się na niego dziwnym wzrokiem.
-
Tak, a tu płaci się przypadkiem inną walutą, czy co? - zapytała
i od razu pomyślała: Przecież powiedział jedenaście sykli plus
dwa za ten gorący napój. A jak powiedział sykle...
-
Nie! Nie! Na Merlina! Ale ludzie rzadko płacą nam w tej formie, wie
pani - powiedział staranniej i jakby grzeczniej. Zauważył także,
że bagaż dziewczyny nadal stał pomiędzy maską autobusu a murem.
Krótko się zastanawiając, wyszedł na zewnątrz i skierował się
w stronę jej kufra. Zdziwiona Agnes obserwowała go.
Kot
znowu zaczął prychać, gdy zobaczył, że ktoś kogo nie zna,
zbliża się do niego. Blondynka uśmiechnęła się patrząc, jak
Ruggy siłuje się z bagażem. Najwyraźniej nie był typem
mięśniaka.
-
Co za... Co za kamienie są tutaj w środku. Nie do wiary. Kobiety...
na Merlina! - szeptał pod nosem Lypson, próbując wyciągnąć
kufer.
-
Może panu pomóc? - zawołała Agnes. Kpiący uśmiech wciąż nie
chciał zejść z jej twarzy. W jej zielonoszarych oczach pojawiły
się wredne iskierki rozbawienia.
-
Co? Nie, nie. Niech pani wejdzie już do środka! Proszę, no już! -
zawołał ochrypły głos konduktora. Agnes odwróciła się i
chowając różdżkę do kieszeni, weszła do środka Błędnego
Rycerza. Uśmiech, który nadal trwał na jej twarzy, szybko od niej
odszedł. Na stanowisku kierowcy siedział przygarbiony mężczyzna z
siwymi włosami. Wyglądał dość wiekowo, chociaż w jego oczach
można była dostrzec coś zwariowanego i nienormalnego. Pokręconego.
Na nosie miał starodawne okulary ochronne, takie jakie parędziesiąt
lat temu wszyscy zawodnicy zakładali na mecz quidditcha. Ale rzeczy
jak to rzeczy - wychodziły z mody.
To
musi być ten... Ernie. - pomyślała Agnes. Przez szybę zdołała
zobaczyć, że konduktorowi udało się wywlec jej bagaż z
zakamarku. Patrząc się jeszcze chwilę na szybę podskoczyła,
ponieważ w miejscu, gdzie zazwyczaj wisi jakiś breloczek, wisiało
coś, co wyglądało jak głowa czegoś lub kogoś. Jedno oko było
na wpół zamknięte, a drugie jakby spuchnięte. Ta głowa miała
dredy i wielkie usta otwarte na oścież. Agnes nie mogła spuścić
z niej wzroku, chociażby dlatego, że to coś wyglądało tak
okropnie.
Po
chwili usłyszała dźwięk zamykających się drzwi i Ruggy Lypson w
swym fioletowej uniformie stał tuż koło niej, trzymając w jednej
ręce, jak najdalej od siebie, koszyk z jej kotem, który warczał,
wyrażając swoje niezadowolenie.
-
Miałem wrażenie, że lepiej będzie, jak zabiorę go do środka...
Ech. Ernie! Możemy ruszać! A ty panienko, proszę usiąść i
dobrze się trzymać. No to... JAZDA! Ostatnie słowo wykrzyczał jak
ktoś, kto nie jest przy zdrowych zmysłach. Agnes przeszedł
dreszcze, szybko wzięła kota i… BANG. Wylądowała na klatce
piersiowej Ruggy'ego, który wydał z siebie niezdefiniowany odgłos.
Coś jak odchrząknięcie.
-
Nie mówiłem... się trzymać! - powiedział. Lecz Agnes i tak go
nie usłyszała, ponieważ po upływie jednej sekundy znalazła się
na czymś miękkim. Otwarła oczy i zobaczyła, że leży plecami
na... łóżku? Ale jak to było możliwe? Przecież autobusy nie
mają w środku łóżek! Gdy leżała nadal ją szarpało to w lewą,
to w prawą stronę. Nie wiedziała kompletnie, co się działo.
Wbiła palce w prześcieradło, prosząc w myślach, żeby ta jazda
jak najszybciej dobiegła końca. W zasadzie było to śmieszne
życzenie: w końcu ona dopiero się zaczęła. Wtedy, patrząc na
rozchwiany sufit autobusu, próbując pozostać na łóżku,
przypomniała sobie, że przecież nie powiedziała Lypsonowi, gdzie
ma ją wysadzić. Czekając na chwilę, kiedy autobus choć trochę
przestanie się bujać na wszystkie strony, próbowała wymyślić
technikę, jak najlepiej byłoby wstać. Jednak szybko zrozumiała,
że taka chwila nie nastąpi. W tym momencie zobaczyła nad sobą
Lypsona ze swoimi tłustymi, czarno-czerwonymi włosami, które miały
prawdopodobnie na celu podkreślenie fioletowego uniformu. Jednak
teraz podkreślały jedynie czerwonoróżowe wypieki na twarzy
przewodnika Błędnego Rycerza. Agnes na pewno by mu to powiedziała,
gdyby nie to, że tak bardzo się przestraszyła jego nagłego
zjawienia się nad jej głową.
-
To dokąd panienka chciała? - wymamrotał, starając się o ładny
angielski. Agnes fuknęła ze złości. Dlaczego nie powiedziała mu
wcześniej? Teraz nie miała szans dostać się do karteczki z
wypisanym adresem jej ojca. Widząc, że nie miała innej
alternatywy, zapytała:
-
Pomógłbyś mi wstać? - powiedziała niechętnie, rozdrażniona.
Ruggy zmarszczył czoło, nie wiedząc dlaczego jego pasażerka nagle
zachowuje się tak nerwowo. Podał jej jednak swoją rękę, którą
ona po chwili zastanowienie złapała, a on postawił ją na nogi.
Agnes szybko chwyciła się pobliskiej poręczy, puszczając spoconą
rękę Lypsona. Rozejrzała się i ze zdziwieniem zobaczyła, że
autobus był wypełniony dwoma rzędami łóżek polowych. Każde z
nich miało po obu stronach zasłony, by ochronić sferę prywatną.
Na końcu busa dwa łóżka były zajęte przez, jak się mogło
zdawać, dwie czarownice. Jedna z bardzo potarganą szatą, druga
owinięta szczelnie w brązowy koc.
-
Halo? Proszę, pani?! Więc gdzie? - niecierpliwił się Ruggy. Agnes
odwróciła wzrok od łóżek, nadal nie mogąc się tym nadziwić...
Zaczęła szukać po kieszeniach karteczki z adresem. Nagle Agnes
uderzyła sobie mocno kolano o kant łóżka polowego. Nadal jednak
stała, więc mogła sobie pogratulować. Wściekłe prychnięcie
kota zasygnalizowało jej, że klatka znalazła się na podłodze.
Nie mogła się tym teraz przejmować, chciała jak najszybciej
wydostać się z tego busa.
-
Ehm... tutaj – powiedziała, wręczając chłopakowi dosyć wymiętą
karteczkę.
-
No, no... To dzielnica mugoli, ale co mnie to. ERNIE! WARWICK GARDENS
23B! - krzyknął Ruggy. Od strony kierowcy można było usłyszeć
burknięcie.
-
Będziemy za trzy lub cztery minuty! Czekaj, prawie bym zapomniał.
Twoja czekolada! - wymamrotał i zniknął w małej budce za
kierowcą. Agnes nawet nie zdążyła powiedzieć mu, że już nie
potrzebuje gorącej czekolady, więc tylko westchnęła i usiadła na
krawędzi łóżka. Klatka z Pieguskiem leżała w kącie, ale
blondynka nie zwróciła na to uwagi. Patrzyła się teraz przez okno
z lekkim przerażeniem. Za szybą można było dostrzec tylko smugi
światła. Z taką prędkością jechał Błędny Rycerz. KLAP. Drzwi
do budki się zamknęły, przed nią stał Ruggy Lypson z kubkiem
parującego napoju. Agnes zamknęła tylko oczy i popatrzyła się w
górę... „Czym sobie na to wszystko zasłużyłam? Zwariowany
konduktor i kierowca, który nie wie co robi. Angielskie
ministerstwo. Ojciec którego nie ma tam, gdzie powinien być!
MERDE!”
-
No, to proszę. Ehm... no tak... - powiedział Ruggy podając jej
kubek i jednocześnie patrząc się w drugą stronę, przez szybę.
Agnes zauważyła, że autobus jakby zwalniał i już nie rzucał
pasażerami na wszystkie strony.
-
Ernie przeszedł samego siebie. Zdaje się, że już jesteśmy. No,
to mam nadzieję, że spełniliśmy pani oczekiwania! Proszę wyjść
na zewnątrz, za chwilę dostanie pani swój bagaż - powiedział
Ruggy Lypson, starając się o ładną, uprzejmą mowę, z czym miał
minimalne problemy.
Agnes
wstała i złapała koszyk z kotem, któremu było już wszystko
obojętne, ponieważ nie wydał z siebie żadnego odgłosu sprzeciwu
lub może został tak bardzo poturbowany, że nie był już w stanie.
Nie wiadomo.
Szybko
wyskoczyła na zewnątrz, gdy tylko drzwi otwarły się przed jej
nosem. Powietrze było pełne zapachów kwiatów i świeżo skoszonej
trawy. Agnes musiała się przytrzymać, gdyż nogi chwiały jej się
po tej dramatycznej jeździe.
-
No to siema, panienko! Zapraszamy do ponownego skorzystania z naszych
usług! - krzyknął konduktor Błędnego Rycerza, pomachał niedbale
ręką i już zniknął w autobusie. Agnes szybko rozglądnęła się
w poszukiwaniu swojego bagażu i odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła,
że stoi on tuż koło niej. „Jak on to zrobił, tak szybko...
nawet nie zauważyłam.”
Agnes
była szczęśliwa, że wreszcie stała bezpiecznie na chodniku.
Chociaż cała ta sytuacja z Błędnym Rycerzem trwała nie więcej
niż dziesięć minut, blondynka miała odczucie jakby trwała ona
wieki. Po chwili zdała sobie też sprawę, że Ruggy Lypson nie
oddał jej reszty, co jeszcze bardziej ją rozdrażniło. „Co on
sobie w ogóle wyobrażał!”
Ale nic. Najważniejsze, że była już na miejscu. Pierwszą i zdecydowanie ostatnią jazdę tym czymś miała już za sobą. Koniec. Nigdy więcej.
Ale nic. Najważniejsze, że była już na miejscu. Pierwszą i zdecydowanie ostatnią jazdę tym czymś miała już za sobą. Koniec. Nigdy więcej.
Jak
już wiadomo, Agnes była specjalistką w zapominaniu nieprzyjemnych
rzeczy, więc po chwili już rozglądała się z zaciekawieniem po
okolicy, która wyglądała na bardzo zadbaną i przyjemną.
Skierowała się więc w stronę domu o numerze 23b. Lekko wiejący
wiatr rozdmuchiwał jej włosy, a kot wydał z siebie coś podobnego
do westchnięcia.
Krystian
Leżąc
na swojej kanapie, patrzyłem w sufit. Było mi tak dobrze...
Nareszcie miałem chwilę wytchnienia. I ta cisza... Taka przyjemna.
Słyszałem tylko śpiew ptaków, które za niedługo także pójdą
spać.
Właśnie
mi się przysypiało, gdy usłyszałem pukanie do drzwi, a po chwili
w całym domu rozległ się dzwonek. Wściekły rzuciłem poduszką o
ścianę. Kto do licha teraz chce coś ode mnie? Sąsiedzi zazwyczaj
się mną nie interesowali. Zresztą naumyślnie starałem się z
nimi zbytnio nie zaprzyjaźniać. Nikt o mnie dużo nie wiedział, w
końcu nie było mnie prawie rok.
Pomyślałem,
że być może ktoś tylko się pomylił, albo po krótkim czasie da
spokój i odejdzie, cokolwiek chciał i cokolwiek go tutaj
przywiodło. Pozostałem na sofie, nie ruszając się z miejsca. Po
paru sekundach dzwonek rozległ się ponownie, a ja tylko odwróciłem
się energicznie na bok, wbijając wzrok w oparcie.
Gdy
dzwonek zabrzmiał po raz trzeci, wyszeptałem z zaciśniętymi
zębami: - Dajcie wy mi wszyscy święty spokój! - Zamykając oczy
prosiłem, aby ten ktoś wreszcie sobie poszedł. W napięciu
czekałem na kolejny dzwonek. Jednak gdy minęło więcej niż pięć
sekund, rozluźniłem się. Cisza. Ponownie.
Ktokolwiek
tam był, poszedł sobie. Wtuliłem się w poduszki i próbowałem
znowu zasnąć. Na granicy snu i rzeczywistości. Nie do końca już
przytomny, usłyszałem jakiś huk. Jakby ktoś lub coś... Nie.
Musiało mi się zdawać.
Agnes
Po
trzecim dzwonku zrezygnowałam, dochodząc do wniosku, że jeśli
ktoś był by w środku, dawno by mi otworzył. Podparłam ręce na
bokach i zaczęłam myśleć, co powinnam teraz zrobić.
Nie
trwało to długo. Słońce już dawno zaszło za tym przeklętym
londyńskim horyzontem, żegnając się ze mną i pozostawiając mnie
tu samą i bezradną. Nie, nie, nie! Kto powiedział, że jestem
bezradna?! W końcu udało mi się tutaj dotrzeć, a to było już
coś. W zasadzie wyobrażałam sobie to o wiele łatwiej, ale cóż
zrobić. Taki świat. Zwłaszcza ten angielski. Wszystko musi tutaj
być bardziej zawiłe i skomplikowane.
Popatrzyłam
na opustoszałą uliczkę z zadbanymi domkami jednorodzinnymi.
Niektóre wyglądały bardzo luksusowo, zwłaszcza jak się popatrzy
na te wymyślne ogródki. Latarnie już się świeciły, gdy
przyjechałam busem. Rozglądając się jeszcze raz na wszystkie
strony – na lewo, prawo, w górę, w dół, w okna sąsiadów -
podjęłam decyzję. Ale szczerze mówiąc, nie miałem innej
możliwości. Spojrzałam na Pieguska w klatce, który miał już
wszystkiego dość i powiedziałam konspiracyjnym głosem:
-
No to co, Piegusek? Włamujemy się? Wiem, wiem... Zaraz dostaniesz
coś do jedzenia. Ale najpierw pani musi się włamać do tego
domciu, wiesz? Okej... No to zaczynamy! - wyjęłam z kieszeni
różdżkę, skierowałam ją na drogie, drewniane drzwi z pozłacaną
klamką i...
-Au
revoir ... snobskie drzwi tatusia! Reducto! - krzyknęłam z
uśmiechem na twarzy, chociaż nie miałam pojęcia, co czekało mnie
po ich drugiej stronie. Rozległ się huk, a ja odeszłam parę
kroków na bok, żeby uniknąć kawałków drewna lecących we
wszystkie strony. Za późno się zorientowałam, że nie było to
dosyć mądre posunięcie - w końcu w każdej chwili, ktoś mógł
wyjrzeć za okno... A poza tym, NIE! Przecież jak ktoś zobaczy
wejście do domu 23b w takim stanie, to od razu zawoła tę... ech,
policję! A przecież miałam tu spędzić noc niezauważona. No tak.
Pięknie, Agnes! Coś ty narobiła! Och, przecież mogłam użyć
zwykłego zaklęcia otwierającego drzwi, ale nie... Musiałam od
razu rozwalać drzwi na kawałki!! Lekko wzdychając, ponownie
skierowałam różdżkę na to, co pozostało po drzwiach i
szepnęłam: „ Scourgify! ”
Po
chwili wszystkie kawałki leżące wkoło znikły. Ale ja niestety
nie byłam jeszcze w stanie wyczarować nowych drzwi...
-
Nie ruszać się albo zawołam policję! - krzyknął ktoś z wnętrza
domu.
Ehm, co proszę? Czyżbym włamała się jakiemuś mugolowi do domu? Merde, jeszcze tego by brakowało! Non, non... Anglia w ogóle mnie nie lubi. A ten stary zgrzyt w tym chlewie, a nie Ministerstwie, podał mi zły adres.
Ehm, co proszę? Czyżbym włamała się jakiemuś mugolowi do domu? Merde, jeszcze tego by brakowało! Non, non... Anglia w ogóle mnie nie lubi. A ten stary zgrzyt w tym chlewie, a nie Ministerstwie, podał mi zły adres.
We
framudze drzwi pojawił się mężczyzna w średnim wieku. Czyżby mi
się wydawało, czy trzymał coś za swoimi plecami?
-
Ja... och, co? - powiedział zdziwiony i poirytowany.
Moje
oczy natrafiły na jego, brązowe. Chociaż ich wyraz bardzo mi coś
przypominał. Cisza. Lekki wiatr się zerwał i sprawił, że
przeszedł mnie dreszcz. Kot zamiauczał żałośnie w swojej klatce.
Krystian
Pierwsze
co zobaczyłem to były jej włosy. Takie same jak Narcyzy. Jasny
blond, ale bardziej słoneczny i promienny niż ten Lucjusza Malfoya.
Była wysoka i w tej chwili miała zmarszczone czoło, a oczy wbite
we mnie. Przebiegła zieleń, dumna i zadziorna. Owszem wyglądała
na zmęczoną, ale coś w jej postawie wyrażało niesamowitą
pewność siebie. Nie, to nie było zalęknione dziecko, tylko
piękna, odważna dziewczyna. Wyczułem to od razu. Oczywiście:
wszystkie cechy prawowitej ślizgonki. Jednak była inna od swojego
brata przyrodniego. Wiedziałem to, chociaż nigdy nie poznałem
Dracona Malfoy'a osobiście. Ale o czym my tu mówimy, przecież nie
wychowała się u Malfoyów. I to ja byłem jej ojcem, a nie Lucjusz.
Przez
chwilę poczułem coś takiego, jak duma. Ale szybko się za to
skarciłem. To nie ja ją wychowałem. To nie mnie uważała za
ojca... Dla niej byłem kimś obcym. Tylko jak...
-
Jak się tu znalazłaś? - zapytałem ciekawski. Trochę szorstki.
Oczywiście powinienem najpierw się przywitać, powiedzieć coś
miłego, ale nie byłem w stanie. Za bardzo mnie zaskoczyła swoją
obecnością.
-
Wiesz kim jestem? - odparła zdziwiona. W jej oczach dostrzegłem
teraz lekkie zdenerwowanie. W ręku wciąż trzymała różdżkę. No
tak, przecież przed chwilą rozwaliła mi drzwi. Po kim ona ma ten
temperament? Po mnie? Na Merlina.
-
Tak i nie - odpowiedziałem. Rozpoznałem ją jako moją córkę. Od
strony Narcyzy. Ale nie wiedziałem o niej nic. Zero.
Spuściła
wzrok na ziemię, po czym popatrzyła się znów na mnie.
-
To... Mogłabym najpierw wejść do środka? - zapytała.
Przytaknąłem głową, odsuwając się na bok, żeby zrobić jej
miejsce. Dopiero po chwili zobaczyłem jej bagaż.
-
Ech, tak. Wejdź. Zostaw bagaż, ja się nim zajmę - powiedziałem,
podniosłem różdżkę i wyszeptałem zaklęcie, które
wytransportuje bagaż do pokoju. Zmarszczyłem czoło i zacząłem
się zastanawiać, czy będzie chciała teraz u mnie zamieszkać. Ta
myśl sprawiła, że poczułem małe mdłości. Nie miałem żadnego
doświadczenia z nastolatkami. I skąd dowiedziała się, gdzie ja
mieszkam i że jestem jej ojcem?
Widząc,
że weszła do holu, rozglądając się na wszystkie strony,
podrapałem się po głowie i zapytałem:
-
Ehm, mógłbym poznać twoje imię?
Dziewczyna
odwróciła się powoli w moją stronę. Natrafiając na moje oczy,
uśmiechnęła się lekko, trochę niepewnie, i podała mi rękę.
Jej oczy błyszczały się niecierpliwie. Były takie duże i
wyraziste. Trochę mnie przerażały. To była moja córka. Córka,
której nie powinno być. Wspomnienie, które zawsze będzie mi
przypominać o tym, jak przegrałem.
-
Jestem Agnes Bordeux. Znaczy byłam, do teraz... - powiedziała,
patrząc się nagle w bok, na wielką wazę z chińskimi ornamentami.
Ja również byłem trochę zakłopotany, serce waliło mi jak
oszalałe. Kompletnie się tego nie spodziewałem. Jej, tutaj, w moim
domu.
-
No tak. To nazwisko... francuskie, prawda? Nie wyrosłaś w Anglii.
Jesteś zmęczona, proszę wejdź dalej. Postaram się załatwić coś
do jedzenia, sam dopiero co przyszedłem. Przepraszam, że nie
otworzyłem... Byłem po prostu zbyt zmęczony. Zazwyczaj nie miewam
gości. Ale poradziłaś sobie całkiem nieźle. Musiałaś być
chyba bardzo pewna, że tu mieszkam. Hm, tylko co ja teraz zrobię z
tymi drzwiami? No cóż. Miejmy nadzieję, że nikt tego nie
widział... - Zakończyłem moją mowę i ponownie podniosłem
różdżkę. Nie wiedziałem, czy uda mi się to zaklęcie, gdyż
dawno takich nie używałem... I szczerze mówiąc, nigdy nie byłem
z tego celujący, ale jakoś musiałem zastąpić te drzwi. Machnąłem
różdżkę w skomplikowanym ruchu, trzymając kciuki, aby mi wyszło.
Nie chciałem skompromitować się przed nią. Wiem, wiem...
dziecinne. Ale chyba każdy ojciec chciałby dobrze wypaść przed
swoim dzieckiem, prawda?
We
framugach pojawiły się drzwi, co prawda nie te same, które miałem
przedtem, ale jednak! Poczułem ulgę i odwróciłem się do Agnes,
której już nie było. Zmarszczyłem czoło rozglądając się po
korytarzu. Po chwili zobaczyłem, że stała już w salonie...
Agnes
Gdy
ojciec naprawiał szkodę, którą mu wyrządziłam na powitanie,
weszłam do salonu. Byłam pod niemałym wrażeniem, wszystko tutaj
było takie stylowe, eleganckie, drogie, a jednak przytulne.
Przedpokój nie można było nazwać przedpokojem, ponieważ
przypominał przedsionek małego, przestrzennego pałacu z wysokim
sufitem. Nie za duży, nie taki, w którym człowiek źle się czuje,
bo jest aż za dużo miejsca... Nie, był idealny. I te obrazy... Nie
jakaś sztuka nowoczesna, tylko płótna pełne kolorów,
tajemniczych miejsc, osób i stworów. Wyszywany dywan z ornamentami
i piękna turkusowo-złota tapeta na stary styl. Oniemiałam z
zachwytu tak bardzo, że od razu postanowiłam wejść do salonu i
tam się porozglądać. Rzeczywiście, byłam tak zaskoczona tym
wnętrzem, że nie miałam czasu myśleć o tym, iż jestem u ojca. I
o tym, że za chwilę będę mogła z nim porozmawiać i dowiem się
wszystkiego.
No
i masz. Trafił w mój słaby punkt. Kochałam takie wnętrza, miałam
słabość do piękna. Całe moje zdenerwowanie ze mnie opadło, już
się nie martwiłam. To wszystko tutaj przypominało mi mój dom
rodzinny we Francji.
W
salonie nie było inaczej. Na przeciwko mnie znajdowała się wielka
szklana szyba, przez którą można było zobaczyć ogród. Podłoga
była wyłożona jasnobrązowym, gładkim drewnem. Jedna wielka
kanapa w kolorze oliwkowym z licznymi kolorowymi poduszkami
znajdowała się mniej więcej na środku pomieszczenia, a okrągły
dębowy stół stojący przy oknie był zasypany książkami. Po
prostu nic dodać, nic ująć.
A
gdy spojrzałam w górę, na sufit, wydałam z siebie mimowolnie
lekki jęk zachwytu. Zamiast mugolskiego żyrandolu na .prąd, po
całym pokoju unosiły się świeczki różnego koloru, sprawiając,
że światło w salonie było nadzwyczajne. W Beauxbatons było
podobnie, tylko zamiast świeczek mieliśmy lampki z robaczkami
świętojańskimi, chociaż wielu uczniów skarżyło się, że tak
nie powinno być. W końcu robaczki świętojańskie były żywymi
stworzonkami, które nie zasługiwały na takie traktowanie. Jednak
teraz byłam tutaj. A jak pójdę do szkoły, to nie do Beauxbatons,
tylko do Hogwartu...
-
Jesteś może głodna? Mogę coś zamówić - usłyszałam głos za
moimi plecami. Szybko otrząsnęłam się ze stanu zachwytu i
podziwu, przybierając maskę obojętności. Nie mogłam na razie
pokazać mu co czuję, gdy jeszcze nie miałam pojęcia o niczym.
Odwróciłam się.
-
Dziękuję, tak, trochę jestem - odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Widząc, że mój bagaż stał już w salonie, podeszłam do niego i
zanim otworzyłam klatkę, aby Piegusek mógł wreszcie rozprostować
swoje cztery łapy, spojrzałam w stronę Krystiana.
-
Mogłabym go wypuścić? Dużo przeszedł przez te parę godzin. Nie
jest do tego przyzwyczajony.
-
Tak, oczywiście. To... kot?
-
Oui. Piegusek ma na imię... A, no i też by pewnie chętnie coś
zjadł i się napił – dodałam. Po chwili otwarłam klatkę i już
miałam go wziąć na ręce, gdy wydał z siebie ostrzegające
burknięcie. No tak, chciał mieć święty spokój. Spojrzałam w
jego duże żółte ślepia i powiedziałam z pełną powagą: „Pan
hrabia może już wyjść. Jedzenie zaraz pan dostanie, spokojnie.
Przepraszam za wszelkie niedogodności.”
-
To ty tak zawsze do niego? - odezwał się Krystian, lekko się
uśmiechając. Przytaknęłam głową.
-
Oczywiście. Dostałam go, jak byłam mała. Zawsze był taki
wyniosły. Myślę, że mu się tu spodoba - powiedziałam odważnie,
trochę też po to, aby wystawić go na próbę.
-
No tak. To może już zamówię to jedzenie...
Za
pół godziny przyszło jedzenie. Myślałam, że będzie to jakaś
pizza, ale znowu mnie zatkało, gdy zobaczyłam dwie siatki pełne
pojemników, małych i dużych. Okazało się, że było to menu z
pobliskiej francuskiej restauracji. Ojciec powiedział mi przy
jedzeniu, że nie wiedział co lubię, więc wziął wszystkiego po
trochu. Owoce morze, naleśniki, czyli słynne crepes, na słodko jak
i pikantne. Pieczywo i przeróżne sałatki. A także ryby, podane na
trzy sposoby. Tak bardzo mnie to zdziwiło, że zaniemówiłam, co mi
się prawie nigdy nie zdarzało. Na ogół zawsze miałam coś na
języku, jakąś uwagę. Ale to przerosło wszystkie moje
oczekiwania! Po chwili jednak skarciłam się za moje myśli. Nie
mogę mu dać się przekupić jakimś jedzeniem, nawet gdy było
wyśmienite. Postanowiłam jak najszybciej przystąpić do rzeczy.
Konkretnie i do celu. W końcu nie przyjechałam tutaj, aby się
najeść i zachwycać wystrojem wnętrz. No właśnie, Agnes, co z
tobą! Obudź się!
-
To wszystko było pyszne i w ogóle... Ale nie po to tutaj jestem.
Gdy mnie zobaczyłeś, zapytałeś się skąd się tutaj wzięłam.
Daj mi skończyć. Wczoraj ludzie, o których przez całe moje życie
myślałam, że są moimi rodzicami, dali mi list i powiedzieli, że
szesnaście lat temu leżałam na progu ich domu razem z dwoma
kopertami. Jedna była zaadresowana do nich samych, więc ją
przeczytali. Kobieta pisała, że bardzo prosi moich rodziców, aby
mnie przygarnęli i wychowali jak własne dziecko. Napisała także,
że wie, iż moi rodzice byli czarodziejami i że ja, Agnes, też
jestem czarownicą. W kopercie znajdowały się też pieniądze, ale
to nie jest istotne, ponieważ moi rodzice i tak mieli ich pod
dostatkiem…. - mówiłam bez zastanowienia. Krystian patrzył się
na mnie zamyślony swoimi brązowymi oczami. Piegusek leżał na
kanapie liżąc sobie łapy.
-
Chodzi o to, że kobieta poprosiła ich, by wręczyli mi ten drugi
list, który ja, ale tylko ja, miałam przeczytać po szesnastu
latach od tego zdarzenia. Tak też zrobili, chociaż było im bardzo
ciężko. Zresztą komu by nie było? Miałam swoje życie,
koleżanki, brata i siostry, nawet chłopaka. I musiałam to wszystko
zostawić. Bo...
W tej chwili zaczęłam szperać w moich kieszeniach w poszukiwaniu tego przeklętego listu, który wszystko przewrócił do góry nogami. Wyjęłam go i podałam Krystianowi. On nałożył sobie okulary i bez żadnego komentarza zaczął czytać. W tym czasie zaczęłam się po raz kolejny rozglądać po pokoju. Dopiero teraz zauważyłam, że na wszystkich półkach i szafkach, a także na ścianach wisiały fotografię jakiejś dziewczyny. Ciągle tej samej. Miała dość pokręcone długie włosy i duże mądre oczy. Na każdej była mniej więcej w tym samym wieku. Młoda, może siedemnaście lub szesnaście lat. Tak jak ja. Poirytowana, zmarszczyłam czoło: czyżby Krystian miał drugą córkę? Ale przecież dom wyglądał tak, jakby mieszkał tu tylko on. Dziwne.
W tej chwili zaczęłam szperać w moich kieszeniach w poszukiwaniu tego przeklętego listu, który wszystko przewrócił do góry nogami. Wyjęłam go i podałam Krystianowi. On nałożył sobie okulary i bez żadnego komentarza zaczął czytać. W tym czasie zaczęłam się po raz kolejny rozglądać po pokoju. Dopiero teraz zauważyłam, że na wszystkich półkach i szafkach, a także na ścianach wisiały fotografię jakiejś dziewczyny. Ciągle tej samej. Miała dość pokręcone długie włosy i duże mądre oczy. Na każdej była mniej więcej w tym samym wieku. Młoda, może siedemnaście lub szesnaście lat. Tak jak ja. Poirytowana, zmarszczyłam czoło: czyżby Krystian miał drugą córkę? Ale przecież dom wyglądał tak, jakby mieszkał tu tylko on. Dziwne.
-
Ach... tak. To w ten sposób to zrobiła, ta spryciara... Zwalając
teraz wszystko na moją głowę. Bo ona ma przecież najlepszą
wymówkę... - szeptał Krystian ze zdenerwowaniem, kompletnie
zapominając o mojej obecności.
-
Co proszę? - zapytałam. Mówił o mojej matce? Założyłam nogę
na nogę.
-
Zastanawiam się, skąd ona dowiedziała się o przepowiedni, czyżby
powstała też jakaś o niej? - szeptał dalej, a ja w tym momencie
poczułam się odstawiona na bok. O czym on mówił? Jaka
przepowiednia?
-
Mógłbyś wreszcie spojrzeć na mnie i wytłumaczyć mi, o co tutaj
chodzi? Przecież właśnie dlatego tutaj przyjechałam! Chcę się o
wszystkim dowiedzieć. Dlaczego moja matka nie mogła mi powiedzieć
jak ją znajdę? Dlaczego mnie oddała? Dlaczego skierowała mnie do
ciebie? I jakie ma nazwisko? Napisała tylko swoje imię! Masz z nią
kontakt, a może wiesz, gdzie jest?! - Wybuchnęłam. Nareszcie
mogłam zadać te wszystkie pytania. Krystian popatrzył się na mnie
trochę podenerwowanym wzrokiem.
-
Dla twojej informacji: mi też nie jest teraz łatwo! I byłoby
naprawdę miło, gdybyś nie pytała się o wszystko naraz! Nie znam
na wszystko odpowiedzi. Ale postaram ci się wszystko wyjaśnić!
Tylko zrozum: ja też dopiero niedawno dowiedziałam się o wa… o
tobie. Nie miałem pojęcia, że mam córki! - krzyknął
zestresowany. Po chwili coś do mnie dotarło.
-
Córki? - zdołałam tylko powiedzieć. Krystian wyglądał, jakby
właśnie powiedział coś, czego mówić nie powinien. Złapał się
za głowę i podparł łokciami o kolana masując sobie twarz. Nie
wyglądał zbyt dobrze. Czułam, że zaraz może wybuchnąć i
stracić panowanie nad samym sobą. Ale po chwili tylko westchnął
i, o dziwo, zdołał się uspokoić.
-
Zapomnij. I tak to wszystko jest zbyt skomplikowane, żeby wszystko
wytłumaczyć naraz. Zresztą sam nie wiem jeszcze co i jak...
Dobrze. Najpierw postaram ci się odpowiedzieć na pytania dotyczące
twojej matki... - wykrztusił z siebie niechętnie. Wyglądał jakby
temat kompletnie mu nie podszedł, ale szczerze mówiąc miałam to
gdzieś. To nie on był w tym wszystkim poszkodowany, tylko ja.
-
Podpisała się jako Narcyza... och - wyszeptałam, ponieważ właśnie
sobie coś przypomniałam. W mojej głowie pojawiło się zdjęcie i
wielkie czarne litery. Gazeta, dzisiaj, Ministerstwo... I to, co się
stało krótko po tym. Ale to nie było tak istotne, jak…
-
Czekaj...! Moja matka to chyba nie Narcyza Malfoy? - Mój głos był
teraz prawie niesłyszalnym szeptem. Nie patrzyłam na twarz mojego
ojca, nie chciałam. Wiedziałabym od razu jaka jest jego odpowiedź.
Za bardzo się bałam. Dokładnie wiedziałam, co by to znaczyło.
Malfoy. Kto nie słyszał tego nazwiska...? Nawet we Francji wszyscy
wiedzieli o kogo chodzi. Moje palce wcinały się w dłoń. Całe
moje ciało było napięte. Nie, nie... to nie może być. Cisza.
Potem ciężki wdech, który wystarczył mi, aby zrozumieć, aby
wiedzieć. Ale i tak czekałam...
-
Owszem... to ona. - Usłyszałam przyduszony głos Krystiana.
Próbowałam się opanować. Ale w całym moim ciele szalał ogień.
Palące, wstrętne uczucie, które mnie pożerało. Wszystko, o czym
mogłam jedynie myśleć, to: „Nie. Nie. To jakaś pomyłka.”
Przecież ona, ona...
-
Ale jak to? Ona przecież... Siedzi w AZKABANIE! BYŁA ŚMIERCIOŻERCĄ!
JEST... kto tam wie! Ona... pracowała dla NIEGO! Nie! To nie może
być... Ona nie jest moją matką! - Wpadłam w histerię.
Krzyczałam, czułam łzy złości. Po chwili zaczęłam się trząść.
A tak przy okazji, kiedy ja wstałam? W tym momencie chodziłam koło
szklanej szyby w tę i we w tę...
-
To musi być jakaś pomyłka... Nie no, proszę, powiedz, że to nie
ona! - histeryzowałam.
Stanęłam
w miejscu i jak małe dziecko patrzyłam się na ojca wielkimi
oczami, czekając aż odwoła to, co powiedział przed chwilą. Ale
tego nie zrobił. Przez moment popatrzył się na mnie, a później
odwrócił i wbił wzrok w mojego kota. Widziałam, że się męczył
w poszukiwaniu słów, które mógłby mi powiedzieć. Na próżno.
Wiedziałam, nie był w stanie. To nie mój kochany Jean, który mnie
wychował. To początkujący. Bez żadnego doświadczenia. Nagle
zrobiło mi się go żal. W końcu... fakt był faktem, nie dało się
go zmienić. Taka była prawda i koniec. A ja powinnam to
zaakceptować i się uspokoić. Dla mojego dobra i mojego nowego
ojca, który zdaje się być trochę załamany i bezbronny.
Przewróciłam oczami. Znowu to ja jestem tą twardszą. Zdaje się,
że taki już mój los. Co jak co, ale to ja powinnam teraz się
załamywać. Mam na to najlepszą wymówkę! Ale nie, bo trzeba się
zająć innymi wkoło. Trzeba się martwić o innych. Biorąc jeszcze
kilka głębokich wdechów, usiadłam ponownie na kanapie,
przyciągnęłam Pieguska bliżej siebie i szykowałam się na
zadanie kolejnego pytania, pomimo tego, że znałam już odpowiedź.
Patrząc
się na brązowe futro kota, zapytałam spokojnie:
-
Z tego by wynikało, że moim przyrodnim bratem jest...
Krystian
nerwowo poruszył się na fotelu i zdecydował się popatrzeć mi w
oczy. Zobaczyłam tam obawy i zmartwienie.
-
Draco Malfoy...
A
tutaj moje bazgroły do rozdziału:
Komentarze
Prześlij komentarz