VI. Rozdział część 2. - Decyzje

Przejmujemy to miasto, powinni się martwić
Ale problemy na bok, chyba dobrze Cię nauczyłam,
Że nie będziemy uciekać, nie uciekniemy, nie uciekniemy.

Po zimowym nocnym niebie płynął statki,
Patrząc w dół na elektryczne niebieskie światła miast.
Nie będą czekać, nie będą czekać, nie będą czekać.
Jesteśmy tutaj by zostać, jesteśmy tu by zostać, jesteśmy tu by zostać.

 "King and Lionheart"- Of Monsters and Men

*


Kiedyś. Kiedyś byłem całkiem inną osobą. Zmieniłem się, nawet tego nie zauważając. Teraz wychodzę główną bramą Hogwartu zmęczony i zmieszany. Kiedyś wychodziłem z niej pełen energii i siły. Chęci do życia. Ale tak to już jest, kiedy przybywa nam lat, kiedy czas mija, obojętny na to, czy udało nam się żyć tak, jak chcieliśmy czy nie. Tak, czas mija. Ty się zmieniasz. Ludzie się zmieniają. Przychodzą momenty zaskoczenia, przerażenia i szczęścia, jak i te monotonne, niby bez wyrazu. Zwyczajne.
Widocznie los zdecydował, że za mało przeżyłem w ostatnich latach. Za mało tego nadzwyczajnego i stąd wymyślił dla mnie zadanie. Tak, to prawda, że w roku wojny przeciw Voldemortowi nie było mnie w Anglii, lecz nie zrobiłem tego z tchórzostwa lub z braku odwagi. Tak wyszło. Teraz jednak dowiaduję się o rzeczach, których bym sobie w moich najskrytszych snach nie potrafił wymarzyć. Tak. No i teraz radź sobie jakoś, Tianie.
Stoję na dworze. Rozgwieżdżone niebo nade mną, kamienie wryte w podnóże od niepamiętnych czasów pod moimi stopami. Zapach powietrza ten sam. Nie zmienił się, choć nie było mnie tu ładnych parę lat. Wciągając jeszcze przez chwilę chłodno-wilgotne wieczorne powietrze, zamknąłem oczy próbując sobie wyobrazić, że nic się nie zmieniło, odkąd opuściłem ten zamek. Nie udało mi się to. Wspomnienia jak pioruny rozbłysły się w moich tak starannie poukładanych do tej pory myślach burząc wszystko. Pokazując całą prawdę. Tak, w ciemności długo się nie pociągnie. Więc lepiej postawić się temu wszystkiemu. Już i tak zbyt długo wierzyłem, że moje życie jest normalne, chcąc zapomnieć o tych wszystkich rzeczach, które kiedyś zacząłem. I nie skończyłem.
Pora przyznać się do błędów, potyczek i słabości. Nie da się ich wiecznie ukrywać. Nawet do ciemnego pomieszczenia, gdzie nie widać bałaganu, syfu, kurzu i chaosu, kiedyś zawita światło, a wtedy … będzie za późno. Więc lepiej teraz, dobrowolnie, choć boleśnie, włączyć oświetlenie i po prostu zacząć robić porządek. Czasem dobrze jest, gdy trzeba „posprzątać”, gdy nie masz innego wyboru, kiedy po prostu musisz i tyle.
Pierwszy krok już mam za sobą. Przyznam, że najłatwiejszy, ale od czegoś trzeba było zacząć. Choćby były to najmniejsze postępy, to jednak warto je robić. Jednego się nauczyłem, gdy byłem w Nowym Jorku: nie można się załamać. Cokolwiek zrobisz, nie załamuj się, bo inaczej zginiesz w tej masie. W tym pościgu o nie wiadomo co. W tej walce o wszystko i o nic. Więc nie, nie załamuję się. Idę do przodu, mimo obaw.
Zacząłem więc iść, zostawiając bramę do szkoły Magii i Czarodziejstwa za sobą. Wrócę tu, jednak w tym momencie jeszcze inne sprawy na mnie czekały. Nie oglądałem się za siebie. Wzrok wbiłem w kontury ciemnego lasu i na ścieżkę, prowadzącą do wioski Hogsmeade, z której miałem zamiar teleportować się do mojego domu w Londynie. Co potem? Zobaczymy. Na razie czuję, że w mojej głowie jest zdecydowanie za dużo informacji. Po rozmowie z nową dyrektorką, moją byłą nauczycielką do transmutacji, wszystko jeszcze bardziej nabrało konturów. W tym złym sensie. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, jaką odpowiedzialność będę musiał na siebie wziąć. Dopiero
w gabinecie dotarło do mnie, że jestem… ojcem. Że byłem nim przez wszystkie te lata. Że gdzieś tam żyły moje córki. Jedna nawet mogła zginąć w bitwie o Hogwart, a ja nie dowiedziałbym się o tym, że jest moim dzieckiem. A druga … Do dziś nie wiem, gdzie ją matka odesłała. Jedyne co udało mi się ustalić , to to że się z nią nie wychowała.
Idąc leśną ścieżką ze schowanymi rękami w kieszeniach, zacząłem się zastanawiać jaka jest. Uśmiechnąłem się pod wąsem. To było jedno popołudnie. Jedna lekkomyślność, która znaczyła dla mnie wszystko, a dla niej... Potrząsnąłem głową. Nie chciałem wiedzieć. Do dzisiaj pamiętam, jak się to skończyło. Dla nas obojga. A jednak ten jeden raz był znaczący. Miała się urodzić. Mina kompletnie mi spochmurniała, gdy postawiłem sobie pytanie, dlaczego mi nigdy o niej nie powiedziała? O jej istnieniu. Przecież …
Moje oczy nagle przestały widzieć to, co widzieć powinny. Las, ścieżkę, drzewa, światła w oddali. Przestały to dostrzegać. W zamian, mój umysł skoncentrował się na wspomnieniach, obrazach z przeszłości. Widziałam roześmianą twarz dziewczyny, łąkę, błyszczące jej włosy. Słyszałem jej głos. Szmer, gdzieś w pobliżu szybko jednak przywołał mnie z powrotem. Popatrzyłem się na krzak, z którego po chwili wyszedł zając. Przystanął na chwilę, po czym pokicał w przeciwną stronę. A ja uzmysłowiłem sobie, że nie powinienem odpływać w przeszłość. Jednak w pełni mi się to nie udało, ponieważ chwilę później zacząłem myśleć o Narcyzie. I o naszej córce. Nigdy nie byłem w niej zakochany, już nie mówiąc o miłości. Czego jednak nie mogę powiedzieć o niej. Szczerze mówiąc, jest mi wstyd za to, co zrobiłem. Wtedy byłem jeszcze młody i głupi. Była dziewczyną we mnie zakochaną, o czym zdawałem sobie wtedy sprawę. To była noc, w której po raz pierwszy się upiłem. Tak na poważnie. Noc, w której się poddałem, w której chciałem raz w życiu zachować się nieodpowiedzialnie, nie zważając na konsekwencje. Byłem po prostu totalnie rozczarowany, zraniony i zagubiony. Byłem zazdrosny, smutny, chciałem przestać czuć cokolwiek i zapomnieć o sobie i o tym, co czuję. O tym, kim jestem.
Oczywiście to pułapka. Pułapka dla ludzi ze złamanymi sercami. I ja w nią wpadłem. Tej nocy wszystko to, co było we mnie złe, wyszło na zewnątrz. Nawet tego nie zauważyłem, byłem pijany. Moje ciało przejęło nade mną kontrolę. Umysł się wyłączył. Były tylko ludzkie cielesne pożądania. Do tego odezwała się chęć zemsty, chęć wyżycia się. Zatraciłem siebie.
To była właśnie taka noc, o której chcesz zapomnieć, ponieważ tak bardzo jest ci wstyd. Tak bardzo się sobą brzydzisz tym, co wtedy zrobiłeś. I co robi los? Właśnie. Robi dokładnie na odwrót. Nie daje ci o tym zapomnieć . Wytyka ci to palcem. Po tylu latach.
Osoba, która będzie nieumyślnie przypominać mi o tej hańbie do końca mojego życia, jest moją córką. Nawet nie musi nic robić. Wystarczy, że jest. Żyjący dowód na to, że przegrałem. Wtedy. Dowód, że moje próby bycia dobrym, poległy... Ta jedna noc wszystko wymazała. Stałem się nawet jeszcze gorszy od Lucjusza. Ponieważ miałem wybór, mogłem inaczej, ale przez głupi zawód poddałem się. Byłem zbyt słaby. Poległem. I ona, córka Narcyzy, zawszy będzie mi o tym przypominać, choćby wyłącznie swą egzystencją. Nie oskarżałem jej. Dziecko nie ponosiło tutaj żadnej winy, ale nie mogłem też nic zrobić, by patrzeć na nią z innej perspektywy. Może zmieni się to, gdy ją poznam, jeśli się tak stanie. A nawet gdyby... Czy uda mi się patrzeć na nią, jak na tę drugą? Na tę, którą tak bardzo chciałem poznać? Tę, która była dla mnie szczęśliwym przypadkiem, która przypominać mi będzie o miłości? Trudno powiedzieć. Pewnie nie. Chociaż wiem, że jest to niesprawiedliwe.
Przełknąłem ślinę. Prawie nie zauważyłbym, że dotarłem już do Hogsmeade. Przywitały mnie pojedyncze światełka w starych, nieco zniszczonych, lecz ciągle dobrze trzymających się domkach. Wiedziałem, że mogłem się już teleportować, ale coś mnie od tego powstrzymało. Popatrzyłem w kierunku gospody trzech mioteł, gdzie za przyćmionymi oknami zobaczyłem poruszające się cienie ludzi, którzy właśnie tam siedzieli. Przyjemnie byłoby teraz wypić sobie po grzanym winie i przypomnieć sobie jeszcze te dobre, stare czasy, kiedy po wygranym meczu Quidditcha z drużyną szliśmy na kremowe piwo. Wtedy nawet Lucjusz Malfoy nie był w stanie zepsuć mi nastroju.
Nie wiedząc czemu, skierowałem się w stronę drzwi wejściowych i już po chwili je otwarłem. Chłodne powietrze zostało na zewnątrz, mnie zaś przywitał gwar i śmiechy ludzi pomieszane razem z charakterystycznym zapachem tej knajpki. Piwo, grzane wino ze smoczymi gwoździkami, dym z kominka...
W barze zamówiłem trunek. Dopiero po chwili zacząłem się uważnie rozglądać po sali i stwierdziłem, że prawie w ogóle nic się tutaj nie zmieniło. Te same krzesła i solidne drewniane stoły, razem z wielkim kominkiem w rogu, gdzie parę kawałków drewna właśnie dopalało się do końca. Widok ten sprawił, że poczułem się lepiej. Opanował mnie większy spokój, który pozwolił mi się w końcu odprężyć po niedawno odbytej rozmowie.
Dziś mija dokładnie tydzień po tym, jak dowiedziałem się o przepowiedni dotyczącej moich dwóch córek i syna Lucjusza Malfoya. Nie wspominając o tym, że przecież do tamtego momentu nie miałem pojęcia o ich istnieniu. Ale cóż zrobić, przepowiednia istnieje, córki również, a syn Malfoya najwyraźniej nie zginął w bitwie. Nie dość, że nie miałem kontaktu z matkami moich dzieci, to nie wiedziałem również, jak się nazywają i gdzie powinienem ich szukać. Pewne jednak było to, że jedna jeszcze powinna być w Hogwarcie, dlatego też postanowiłem porozmawiać z dyrektorką i delikatnie o nią wypytać. W końcu znałem nazwisko jej matki, prawdopodobnie nosiła to samo. Ale tego nie mogłem być przecież pewny, dlatego też dzisiejsza wizyta. Planowałem ujawnić jak najmniej, niestety mi się to nie udało. McGonagall potrafi naprawdę niesamowicie drążyć i jest dosyć uparta. Przez pół godziny nie chciała mi ujawnić, czy jest taka dziewczyna z tym nazwiskiem w jej szkole czy nie. Byłem więc zmuszony opowiedzieć jej mniej więcej tą całą historię od początku. Gdyby owa dziewczyna uczęszczała do Hogwartu, poprosiłbym ją o zatrudnienie mnie jako nauczyciela. Wiedziałem, że szuka kogoś na pewne stanowisko, a także że nie ma na nie zbyt wielu kandydatów. Szczerze mówiąc prawie żadnych. Ale najpierw musiałem ją przekonać do ujawnienia tej informacji.
Podsumowując wszystko, skończyło się na tym, że dostałem tą posadę, a także odpowiedź na moje pytanie. Problem w tym, że dyrektorka Magii i Czarodziejstwa Howagrtu wie teraz o wszystkim. A także o przepowiedni. Nawet sam sportretowany Albus Dumbledore wtrącił się do rozmowy i szczerze mówiąc zadziwił mnie swoim końcowym zdaniem: Jestem już bardzo ciekawy, co z tego wyniknie. Mogłoby to uratować nawet więcej niż jedną duszę.
Nie wiedziałem co miał na myśli, ponieważ dla mnie przepowiednia raczej brzmiała tak, jakby miało się stać dokładnie na odwrót. Ale to był Dumbledore...

Gdy wypiłem ostatni łyk grzańca, zauważyłem że dwóch czarodziejów siada koło mnie na niestabilnych, kiwających się krzesłach barowych, rozmawiając o czymś bardzo zawzięcie. Najwyraźniej coś musiało ich zdenerwować. Jeden mocno gestykulując potrącił mnie dosyć mocno łokciem w ogóle tego nie zauważając. Odsunęłam się o parę centymetrów,. Rozmawiali tak głośno, że mogłem zrozumieć każde słowo. Widocznie nie był to temat ściśle tajny.
- Mówię ci, Cruse, to nie jest dobry pomysł! Przecież ta kobieta robiła dla Sam-Wiesz-Kogo! Co im w ogóle w głowie siedzi, by skracać jej wyrok!? Przecież to czyste szaleństwo! Jak tak do tego podchodzą, to za parę miesięcy połowa byłych śmierciożerców będzie latać nam po ulicy. Skandal! Czysty Skandal!” - oburzał się czarodziej siedzący obok mnie. Był odwrócony tyłem i właśnie teraz przyszło jego zamówienie. Dwie pełne szklaneczki ognistej whiskey. No tak, wybuchowy charakter. Niemniej jednak zaciekawiło mnie to, co powiedział. Zaczepiłem więc barmankę i zamówiłem kolejnego grzańca, tym razem z węgierskim winem i czerwonym pieprzem. Czułem, że będę potrzebował czegoś mocniejszego.
- … takie straszne. Ona nie była tą która najwięcej zawiniła. Przecież wiesz, że wielu służyło mu tylko dlatego, ponieważ się go bali i nie mieli innego wyjścia. Nie można tak po prostu oskarżać ludzi, Greg! Co ty byś zrobił na jej miejscu?! No pytam się! Co biedna kobieta mogła na to poradzić, że jej mąż mu służył? Odpuściłbyś sobie, wiesz że ma syna... Szczerze mówiąc, najbardziej jego mi szkoda, gdy tak pomyślę. Nie miał innego wyboru, innej alternatywy. Wychowano go tak. A szkoda, bo żaden człowiek nie urodził się zły. Dopiero przesiąka nim później. Taaa. Rodziny się nie wybiera.” - zakończył drugi z nich, bardziej opanowany, lecz również zaintrygowany tematem.
Moje serce już od jakiegoś czasu biło szybciej. Zęby miałem zaciśnięte, a ręka skurczowa ściskała uchwyt pustego kubka. Wiedziałem dokładnie o kim rozmawiali, nie musieli wymawiać imienia. Po prostu wiedziałem. A mówią, że dużo rzeczy dzieje się przypadkowo... A czy to był przypadek? Przecież mógłbym teraz siedzieć w domu i w ogóle nie usłyszeć tej ich rozmowy. Ale nie, wstąpiłem tutaj, niby bez żadnego celu, na grzańca i na chwilę wytchnienia. I nagle dzieje się coś takiego. Uśmiechnąłem się ironicznie sam do siebie.
Kelnerka nie usiłując nawet zabrać mi pustego naczynia po pierwszym grzańcu, po prostu postawiła następny przede mną i znowu zniknęła za zapleczem. Po chwili usłyszałem odgłos stukających o siebie pustych butelek:
- … o tobie nie pomyślał. Ty wiesz w ogóle co ty gadasz, Cruse? Wiesz? Bo dla mnie brzmi to tak , jakbyś chciał właśnie usprawiedliwić Narcyzę Malfoy i jej syna. Nawet jeśli tak jest, dla niego już za późno. Nie zmieni się. Zbyt długo wbijali mu to do głowy, że status krwi jest najważniejszy. Dla niego nie ma ratunku. Sam został śmierciożercą, gdy jeszcze był niepełnoletni. Uwierz, mi, Cruse, on już taki zostanie. Być może cieszy się z tego, że Czarny Pan już mu nie rozkazuje, ale zło będzie w nim tkwiło. On nie zna niczego innego. A to, że rodziny się nie wybiera to prawda, ale nie można teraz z tego powodu patrzeć na wszystkich dobrodusznie! Malfoyowa powinna zostać w Azkabanie! A do tego powinni wtrącić tam też jej syna. Ale nie! Bo to przecież jeszcze młody człowiek, może się zmienić! Jeszcze czego! Paranoja... - tym razem pokiwał tylko głową, lekko przy tym parskając. Siedziałem jak wryty, sparaliżowany na swoim krześle. Nowa wiadomość jeszcze nie mogła całkowicie do mnie trafić. To było tak, jakby mój rozum postawił mury obronne, a przy bramie wartownika, który nie chce już nikogo przepuścić do środka, z powodu zbyt dużego natłoku.
Zacząłem się więc zastanawiać, skąd ci goście zdobyli tą informację i po dopiero trzecim łyku gorącego, palącego w gardle napoju przypomniałem sobie, że dzisiaj nie miałem okazji przeczytać „Proroka Codziennego”.
- ... taki zły pomysł. Pomyśl Greg. Powiedziałeś, że Draco Malfoy jest stracony, a moim zdaniem on dopiero będzie stracony, gdy nikt się nim porządnie nie zajmie. Narcyza powinna wrócić, w końcu to jego matka. A po tym co przeżyła, myślę że już wie, jaką stronę powinna obrać. Niech ratuje to, co może jeszcze zostać uratowane.-
- Pff... Widzę, że się nie dogadamy. Skąd w tobie takie przekonanie, że Malfoyowa może naprowadzić syna na dobrą drogę? Szczerze? Jeśli przez całe życie nie potrafiła zainterweniować, to i teraz nie wróci jako anioł. Cruse, proszę cię, obudź się. Wiem, że serce masz dobre i zawsze próbujesz widzieć w ludziach dobre strony, ale nie u wszystkich jest to możliwe. Skrócenie wyroku Narcyzy Malfoy niczego nie zmieni i nikomu nie pomoże. Zresztą... To wcale jest takie pewne, kiedy ją wypuszczą. Będą jeszcze przesłuchania. - odburknął siedzący obok mnie mężczyzna imieniem Greg.

Powoli zacząłem się wiercić na moim stołku. Greg i Cruse rozmawiali dalej, ale nie mogłem się już skupić na ich rozmowie. Usłyszałem wystarczająco dużo. Poczułem też, że w moim żołądku znajduję się zbyt duża ilość płynu. Spojrzałem więc na kubek, po czym stanowczo odsunąłem go od siebie. Szybko wyciągnęłam parę monet, trochę więcej niż było potrzeba, i położyłem koło naczynia. Nie miałem ochoty dużej czekać. Myślałem tylko o tym, żeby znaleźć się na świeżym powietrzu.
Nawet nie wiedziałem, kiedy znalazłem się na dworze. Drewniane drzwi po krótkiej chwili zatrzasnęły się za mną, gwar ucichł. Jednak w mojej głowie wciąż słyszałem głosy Grega i Cruse'a. Ręką zmierzwiłem sobie włosy i wciągnąłem głęboko powietrze. Narcyza Malfoy wyjdzie z Azkabanu szybciej niż ktokolwiek by się spodziewał. Niż ja sam bym się spodziewał. Jest tylko pytanie: czy powinna z niego wyjść, czy może lepiej by było, gdyby tam została? Zmarszczyłem czoło. Miałem możliwości, żeby ją stamtąd wyciągnąć. Cała ta przepowiednia i moje stanowisko pracy … Tak, udałoby się. W końcu mówili, że będą kolejne przesłuchania.
Chociaż byłby to pierwszy raz, kiedy bym się wtrącał w tak poważne sprawy, odkąd... Ale nie, to nie była pora, żeby sobie o tym przypominać.
Za rogiem gospody, przy oknie, gdzie można było zobaczyć Grega i Cruse'a, przystanąłem i popatrzyłem się w stronę Hogwartu.
Do zobaczenie wkrótce. - pomyślałem, po czym teleportowałem się do Londynu. Do domu.

*

W tym samym czasie Agnes Melphis, córka Krystiana, z wielką trudnością uzyskała dane swojego ojca. A konkretnie - adres jego zamieszkania. Stary Leonard Kits był poczciwym czarodziejem, dla którego polityka prywatności (jak wiele innych reguł i zasad) stanowiła mniej więcej cały jego kodeks życiowy. Wiedząc o tym, musimy przyznać, że Agnes i tak bardzo dobrze sobie poradziła. W jaki sposób się jej to jednak udało, nie jest teraz istotne. Ważne jest to, że dowiedziała się tego, czego chciała się dowiedzieć.
Stojąc ponownie na chłodnym, ciemnym korytarzu w Departamencie Tajemnic, czuła się jakby kamień spadł z jej serca. Kartkę, którą trzymała właśnie w swojej nieco sztywnej ręce, traktowała jako wielki triumf. Niestety, niewiele mogła zobaczyć, ponieważ korytarz nie był dobrze oświetlony. Chcąc jak najszybciej opuścić to mało przyjazne miejsce, podreptała do windy. Miała definitywnie dość tego korytarza. Tajemnic też. Wchodząc do jasno oświetlonej kabiny, która miała zabrać ją na górę, postawiła sobie za cel dowiedzieć się wreszcie o wszystkim. Bez wyjątków. Co jak co, ale to się jej należało.
Atrium - oświadczył melodyjny kobiecy głos. W tym momencie drzwi windy rozsunęły się, a dziewczyna z bagażem pospiesznie z niej wyszła. Z ulgą stwierdziła, że hala, która niedawno była napchana czarodziejami i czarownicami, była prawie pusta. Zauważyła też, że powietrze stało się lepsze, jakby świeższe. Przechodząc koło fontanny stojącej na środku, poczuła pojedyncze krople wody na policzku. Szybko jednak zorientowała się, że nie miała już proszku, a także nie wiedziała zbytnio, jak inaczej wydostać się z Londyńskiego Ministerstwa Magii.
Rozglądając się, zobaczyła biurko, przy którym siedział dość młody mężczyzna ze znudzoną twarzą. Najwyraźniej był portierem. Nie widząc innego rozwiązania podeszła do niego.
Przepraszam, jak mogę się stąd wydostać bez użycia proszku Fiuu? - zapytała bez ogródek. Była zmęczona, chciała po prostu jak najszybciej dotrzeć do celu. Chłopak ocknął się i poruszył się na swoim stołku. Był trochę zmieszany..
- Proszę użyć wyciągu dla odwiedzających. Znajduję się przed kominami, po prawej. … To jak pani tu przyszła, nie wiedząc o tym i nie mając proszku?- zapytał zaciekawiony. Agnes nawet się do niego nie uśmiechnęła. Na jej twarzy praktycznie nie można było wyczytać żadnych emocji. Taka się stawała, kiedy miała wszystkiego dość.
- Nie pańska sprawa. Dziękuję i... salut. - powiedziała po francusku, tylko po to, żeby jeszcze bardziej go zadziwić. Odwróciła się i poszła w stronę wyciągu. Z drugiej strony zdziwiło ją to, że znalazła się w typowo londyńskiej budce telefonicznej, wyjeżdżając w górę. Budka zatrzymała się z lekką turbulencją, a melodyjny głos oświadczył: Dziękujemy za przybycie, do widzenia. Miłego wieczoru.
Agnes tylko parsknęła śmiechem. Londyńskiego Ministerstwa Magii miała już powyżej uszu. Dlaczego go nie było!? Co ja zrobię, jak nie będzie go w mieszkaniu? - myślała gorączkowo. Gdy udało jej się jednak z niemałym wysiłkiem wyciągnąć bagaż z budki (klatka z głośno marudzącym kotem na wierzchu), znalazła się w ciemnej, mało uczęszczanej uliczce. Wówczas obudziła się w niej ta kpiąca i sarkastyczna strona. Można by było nazwać to także jej mechanizmem obronnym. - No tak, mon pere. Wtedy po prostu ci się włamię do domu, gdzieś będę musiała spędzić tą noc. A z pewnością nie zrobię tego na ulicy. O, nie. - myślała, a jej usta wykrzywiły się do kpiącego uśmieszku. Nie wiedziała dlaczego, ale bawiła ją myśl włamania się komuś do domu. Jeszcze lepsze było to, że właściciel nie będzie miał prawa jej nic zrobić, ponieważ jest jego rodzoną córką.
- Tak, mon pere. Czas przejąć rodzicielskie obowiązki wobec mnie. Lepiej późno niż wcale.
Tak sobie rozmyślając poszła w stronę bardziej uczęszczanej ulicy, myśląc, że będzie musiała się kogoś zapytać o drogę. W końcu nigdy w życiu jeszcze nie była w Londynie i nie miała pojęcia, gdzie się znajdowała. Myślała również o tym, że praktycznie by było, gdyby jakimś cudem znalazła się w domu swojego ojca jak najprędzej. Stopy miała obolałe, było jej zimno i czuła, że jak zaraz czegoś nie zje, to prawdopodobnie nie będzie w stanie ujść nawet parę metrów. Krótko mówiąc, była wykończona i chciała po prostu położyć się spać, chociaż nie była pewna, czy dałaby radę zasnąć z tyloma pytaniami wirującymi jej w głowie. Dla wszelkiego spokoju wyjęła swoją różdżkę (dziesięć cali z włóknem jednorożca), czuła się z nią bezpieczniej. Popatrzyła na nią i uśmiechnęła się. Tak... ta różdżka była jej przyjaciółką, a to jak do niej trafiła? No cóż, to skomplikowana historia. Dopiero teraz zauważyła, że ma lodowate ręce, czego bardzo nie lubiła. Machnęła więc różdżką, żeby wyczarować ciepłe, rozgrzewające powietrze i skierowała je na lewą rękę. Od razu poczuła ulgę.
Nie doszła nawet do końca tej ponurej i śmierdzącej uliczki, gdy usłyszała coś, co na pewno tutaj nie pasowało. Agnes odwróciła się w stronę muru, gdzie przed chwilą stały jeszcze wielkie kontenery na śmieci. Tak, stały, ponieważ teraz zamiast nich pojawiło się światło tak jasne, że blondynka musiała osłonić oczy ręką. Kompletnie nie rozumiejąc co się działo, stała tak jeszcze wryta przez sekundę lub dwie. Zaraz po tym jednak zobaczyła jakiś zarys, zarys czegoś dużego. Trochę tak, jakby mur z cegieł stał się przeźroczysty lub coś w tym rodzaju. Zarys przemienił się w ogromne coś z dwoma oślepiającymi reflektorami!? Nie była pewna. To coś zmierzało jednak w jej kierunku, a parę metrów za nią była ściana. Szybko złapała więc za kufer, chcąc odsunąć się w jakiś sposób na bok. Za długo się jednak wahała, niezdefiniowane olbrzymie coś stało się teraz wyraziste i z niesamowitą prędkością wyjechało z muru wprost na nią. Nie miała szans. To były dziesiątki sekundy. Widziała tylko światło i nic więcej. Pisk hamujących opon...
Nawet nie wiedząc kiedy, zetknęła się ze ścianą, która była szorstka i lepka w dotyku. Ciepła. Zdziwiło ją to, że rejestruje takie detale w takiej sytuacji. Odruchowa zamknęła oczy, czekając.... Właśnie - na co? Na ból? Na koniec?
Nie nastąpił. A ona trwała w tej pozycji jeszcze przez chwilę. W pewnym momencie pomyślała, że być może już została przejechana... Ale nie. Nadal czuła na sobie światło reflektorów. Tak, teraz była już pewna. To tak, jakby stała na scenie z oświetleniem, tylko że to było bardziej intensywne i rażące. Czuła też, że coś dotyka jej brzucha, bioder, kolan. Wdychając chłodne powietrze nosem poczuła także mocny, charakterystyczny zapach spalin. Po chwili również usłyszała tłuczenie się silnika. Otwarła oczy i o mało co nie straciła równowagi... Stała przed olbrzymim pojazdem. Jej twarz prawie dotykała frontowej szyby, która zdążyła powlec się parą od powietrza, które wydychała nierównomiernie przez otwarte usta.
Przez chwilę nie mogła ogarnąć tego co widziała. Poczuła dreszcze na całym ciele, a kot obok niej przypominał o swoim istnieniu przerażająco prychając w stronę pojazdu. Przerażona, próbowała wydostać się ze ślepego zaułku, w którym stała. Nogi w pierwszym momencie w ogóle nie chciały być posłuszne, a gdy wreszcie udało jej się ruszyć w bok, miała wrażenie, że przemieniły się w watę. Tak samo, jak i reszta jej ciała. Dlatego też zostawiła na razie bagaż tam gdzie stał. Wszelkie próby wyswobodzenia go stamtąd nie miałyby żadnego sensu - tak czuła się słaba i roztrzęsiona.
Teraz, gdy stała ponownie na uliczce, mogła popatrzeć się na pojazd z innej perspektywy. A dokładnie na autobus, który mierzył sobie trzy piętra. Agnes mimo woli wytrzeszczyła oczy ze zdumienia. Wiedziała, że w Londynie jeździły dwupiętrowe busy, ale o trzech piętrach w życiu nie słyszała. To z pewnością nie był zwykły londyński autobus.. Zresztą, który z nich potrafiłby przejechać przez mur, jak gdyby był jakąś zjawą? No właśnie.
Gapiąc się tak jeszcze przez chwilę i nie wiedząc, co powinna o tym wszystkim myśleć, usłyszała, jak drzwi z przodu się rozsunęły i coś lub raczej ktoś wyjrzał na zewnątrz, patrząc się w stronę jej kufra, czyli tam gdzie przed chwilą stała.
- Oj. Shit. Ehm... Ernie, chyba przejechaliśmy klienta. Mówiłem ci, do diaska, żebyś tak nie świrował po nocy! Mówiłem. No tak, ale ty wiesz lepiej, ech... Masz babo placek... Co my teraz zrobimy, na merlina! Jeszcze tak blisko ministerstwa, kto tutaj się zgubił, chyba tylko jakiś palant, albo … no tak, ŻART. To musiał być żart, Ernie! Zrobili nas w konia, nas poczciwców! Ale my się przecież znamy na żartach, co nie, Ernie? My się znamy. Tylko to do jasnej choinki nie było ŚMIESZNE! - darł się konduktor w purpurowym uniformie. Agnes patrzyła się na niego jeszcze bardziej zbita z tropu. Kim o był i co on w ogóle plótł? Przecież żyła, a na pewno nikogo nie chciała wyrobić.
- Przepraszam, pana! Ale dla pańskiej informacji: ja jeszcze żyję! - zaczęła jak zwykle swoim stanowczym tonem, tym razem jednak nie bez lekkiej chrypki.
Konduktor natychmiast odwrócił głowę w jej stronę.
TY! - wykrzyczał, pokazując na nią oskarżycielsko palcem lewej ręki, druga trzymała mocno framugę busu. Agnes uniosła brwi do góry, chcąc już coś powiedzieć, ale nie zdążyła, gdyż dość młody mężczyzna ponownie zaczął krzyczeć.
- Ty, no tak! No tak... żyjesz, bo czemu by nie! Bawiło cię to? Bawiło? Hahahaha... bardzo śmieszne! Tak? Tak? Pośmiałaś się? Świetnie, świetnie! Tak się nabijać z dobrego, starego błędnego rycerza. Jakbyśmy mieli nie dość na głowie! Chojraki, co raz to więcej chojraków na tym świecie. - powtarzał i wszedł do autobusu, lecz Agnes, widząc, co ma w zamiarze krzyknęła:
STÓJ! Ja nikogo nie chciałam nabrać! Poczekaj....! STOP!
Konduktor, słysząc jej ostatnie słowa wychylił się niechętnie.
- No i czego chcesz? - wymamrotał rozdrażniony. Na głowie miał czapkę, która lekko zsunęła się na bok.
Agnes szybko podbiegła bliżej do busu. Jeżeli dobrze myślała, nie mogła zaprzepaścić takiej szansy.
- Ten bus... podwozi ludzi? - zapytała, ogarniając myśli.
- No tak, a coś ty myślała! Serio... a może ty nadal mnie nabierasz?! - powiedział wyzywająco. Agnes popatrzyła się na niego tylko ze zmęczonym spojrzeniem typu : weź-przestań-nie-widzisz-jaka-jestem-zmęczona?.
- Czyli... mogę wsiąść i gdzieś mnie podwieziecie, tak?- drążyła dalej. Konduktor najwyraźniej zrozumiał, że ta dziewczyna naprawdę chciała skorzystać z ich usług, więc...
- Skoro tak to wygląda: hm, erhm, … Witam w imieniu załogi Błędnego Rycerza, nadzwyczajnego środka transportu dla czarownic i czarodziejów zagubionych w świecie Mugoli. Wystarczy machnąć ręką, która ma moc i wejść do środka, a zawieziemy panienkę, dokąd sobie panienka zażyczy. Nazywam się Ruggy Lypson i tej nocy będę przewodnikiem... panienki.
- wymamrotał swoją formułkę konduktor. Ruggy Lypson pracował w Błędnym Rycerzu dopiero od niedawna, jego kuzyn Stan Shunpike był prawowitym przewodnikiem tego busa. Jednak półtora roku temu został on oskarżony o bycie śmierciożercą, co oczywiście nie było prawdą. Stan został wykorzystany przez sługi Voldemorta. Przez dłuższy czas był pod wpływem zaklęcia Imperius, co sprawiło, że gdy zaklęcie przestało działać, przeżył wielki szok i do dzisiaj znajduje się w Szpitalu dla Czarownic i Czarodziei. Ruggy przejął jego posadę z chęcią, także dlatego, bo był dobrym kuzynem i wierzył w powrót do zdrowia Stana. Przez to chciał mu zatrzymać posadę. O tym wszystkim Agnes jednak nie miała pojęcia.
- Ach, tak. Świetnie. Ehm..., to ile płacę? - zapytała się blondynka bez ogródek. Ruggy podrapał się po głowie, poprawiając sobie czapkę.
- Jedenaście sykli. Ale za dodatkowe dwa otrzymasz gorącą czekoladę - powiedział Lypson wpatrując się w swoje paznokcie, po chwili zaczynając z nich coś wydłubywać. Agnes zmarszczyła czoło, zwężając dziurki swojego nosa.
Ach no tak. Wielka Anglia. - pomyślała i zaczęła szukać w swojej małej, podręcznej torebce pieniędzy. Rodzice dali jej aż dwadzieścia galeonów, mówiąc, że zawsze może napisać do nich, kiedy będzie potrzebować więcej. Sięgnęła więc po jednego i podała go Lypsonowi, który już wyciągnął rękę.
- To niech będzie z tą czekoladą. Zimno w tym Londynie... - powiedziała bardziej do siebie niż do konduktora.
- Na skaczącą igłoskierkę! To galeon? - powiedział Ruggy, wytrzeszczając na nią oczy. Szczęka mu opadła i chyba nie bardzo wiedział, jak ją znowu zamknąć. Agnes - bardziej poirytowana niż zdziwiona - popatrzyła się na niego dziwnym wzrokiem.
- Tak, a tu płaci się przypadkiem inną walutą, czy co? - zapytała i od razu pomyślała: Przecież powiedział jedenaście sykli plus dwa za ten gorący napój. A jak powiedział sykle...
- Nie! Nie! Na Merlina! Ale ludzie rzadko płacą nam w tej formie, wie pani - powiedział staranniej i jakby grzeczniej. Zauważył także, że bagaż dziewczyny nadal stał pomiędzy maską autobusu a murem. Krótko się zastanawiając, wyszedł na zewnątrz i skierował się w stronę jej kufra. Zdziwiona Agnes obserwowała go.
Kot znowu zaczął prychać, gdy zobaczył, że ktoś kogo nie zna, zbliża się do niego. Blondynka uśmiechnęła się patrząc, jak Ruggy siłuje się z bagażem. Najwyraźniej nie był typem mięśniaka.
- Co za... Co za kamienie są tutaj w środku. Nie do wiary. Kobiety... na Merlina! - szeptał pod nosem Lypson, próbując wyciągnąć kufer.
- Może panu pomóc? - zawołała Agnes. Kpiący uśmiech wciąż nie chciał zejść z jej twarzy. W jej zielonoszarych oczach pojawiły się wredne iskierki rozbawienia.
- Co? Nie, nie. Niech pani wejdzie już do środka! Proszę, no już! - zawołał ochrypły głos konduktora. Agnes odwróciła się i chowając różdżkę do kieszeni, weszła do środka Błędnego Rycerza. Uśmiech, który nadal trwał na jej twarzy, szybko od niej odszedł. Na stanowisku kierowcy siedział przygarbiony mężczyzna z siwymi włosami. Wyglądał dość wiekowo, chociaż w jego oczach można była dostrzec coś zwariowanego i nienormalnego. Pokręconego. Na nosie miał starodawne okulary ochronne, takie jakie parędziesiąt lat temu wszyscy zawodnicy zakładali na mecz quidditcha. Ale rzeczy jak to rzeczy - wychodziły z mody.
To musi być ten... Ernie. - pomyślała Agnes. Przez szybę zdołała zobaczyć, że konduktorowi udało się wywlec jej bagaż z zakamarku. Patrząc się jeszcze chwilę na szybę podskoczyła, ponieważ w miejscu, gdzie zazwyczaj wisi jakiś breloczek, wisiało coś, co wyglądało jak głowa czegoś lub kogoś. Jedno oko było na wpół zamknięte, a drugie jakby spuchnięte. Ta głowa miała dredy i wielkie usta otwarte na oścież. Agnes nie mogła spuścić z niej wzroku, chociażby dlatego, że to coś wyglądało tak okropnie.
Po chwili usłyszała dźwięk zamykających się drzwi i Ruggy Lypson w swym fioletowej uniformie stał tuż koło niej, trzymając w jednej ręce, jak najdalej od siebie, koszyk z jej kotem, który warczał, wyrażając swoje niezadowolenie.
- Miałem wrażenie, że lepiej będzie, jak zabiorę go do środka... Ech. Ernie! Możemy ruszać! A ty panienko, proszę usiąść i dobrze się trzymać. No to... JAZDA! Ostatnie słowo wykrzyczał jak ktoś, kto nie jest przy zdrowych zmysłach. Agnes przeszedł dreszcze, szybko wzięła kota i… BANG. Wylądowała na klatce piersiowej Ruggy'ego, który wydał z siebie niezdefiniowany odgłos. Coś jak odchrząknięcie.
- Nie mówiłem... się trzymać! - powiedział. Lecz Agnes i tak go nie usłyszała, ponieważ po upływie jednej sekundy znalazła się na czymś miękkim. Otwarła oczy i zobaczyła, że leży plecami na... łóżku? Ale jak to było możliwe? Przecież autobusy nie mają w środku łóżek! Gdy leżała nadal ją szarpało to w lewą, to w prawą stronę. Nie wiedziała kompletnie, co się działo. Wbiła palce w prześcieradło, prosząc w myślach, żeby ta jazda jak najszybciej dobiegła końca. W zasadzie było to śmieszne życzenie: w końcu ona dopiero się zaczęła. Wtedy, patrząc na rozchwiany sufit autobusu, próbując pozostać na łóżku, przypomniała sobie, że przecież nie powiedziała Lypsonowi, gdzie ma ją wysadzić. Czekając na chwilę, kiedy autobus choć trochę przestanie się bujać na wszystkie strony, próbowała wymyślić technikę, jak najlepiej byłoby wstać. Jednak szybko zrozumiała, że taka chwila nie nastąpi. W tym momencie zobaczyła nad sobą Lypsona ze swoimi tłustymi, czarno-czerwonymi włosami, które miały prawdopodobnie na celu podkreślenie fioletowego uniformu. Jednak teraz podkreślały jedynie czerwonoróżowe wypieki na twarzy przewodnika Błędnego Rycerza. Agnes na pewno by mu to powiedziała, gdyby nie to, że tak bardzo się przestraszyła jego nagłego zjawienia się nad jej głową.
- To dokąd panienka chciała? - wymamrotał, starając się o ładny angielski. Agnes fuknęła ze złości. Dlaczego nie powiedziała mu wcześniej? Teraz nie miała szans dostać się do karteczki z wypisanym adresem jej ojca. Widząc, że nie miała innej alternatywy, zapytała:
- Pomógłbyś mi wstać? - powiedziała niechętnie, rozdrażniona. Ruggy zmarszczył czoło, nie wiedząc dlaczego jego pasażerka nagle zachowuje się tak nerwowo. Podał jej jednak swoją rękę, którą ona po chwili zastanowienie złapała, a on postawił ją na nogi. Agnes szybko chwyciła się pobliskiej poręczy, puszczając spoconą rękę Lypsona. Rozejrzała się i ze zdziwieniem zobaczyła, że autobus był wypełniony dwoma rzędami łóżek polowych. Każde z nich miało po obu stronach zasłony, by ochronić sferę prywatną. Na końcu busa dwa łóżka były zajęte przez, jak się mogło zdawać, dwie czarownice. Jedna z bardzo potarganą szatą, druga owinięta szczelnie w brązowy koc.
- Halo? Proszę, pani?! Więc gdzie? - niecierpliwił się Ruggy. Agnes odwróciła wzrok od łóżek, nadal nie mogąc się tym nadziwić... Zaczęła szukać po kieszeniach karteczki z adresem. Nagle Agnes uderzyła sobie mocno kolano o kant łóżka polowego. Nadal jednak stała, więc mogła sobie pogratulować. Wściekłe prychnięcie kota zasygnalizowało jej, że klatka znalazła się na podłodze. Nie mogła się tym teraz przejmować, chciała jak najszybciej wydostać się z tego busa.
- Ehm... tutaj – powiedziała, wręczając chłopakowi dosyć wymiętą karteczkę.
- No, no... To dzielnica mugoli, ale co mnie to. ERNIE! WARWICK GARDENS 23B! - krzyknął Ruggy. Od strony kierowcy można było usłyszeć burknięcie.
- Będziemy za trzy lub cztery minuty! Czekaj, prawie bym zapomniał. Twoja czekolada! - wymamrotał i zniknął w małej budce za kierowcą. Agnes nawet nie zdążyła powiedzieć mu, że już nie potrzebuje gorącej czekolady, więc tylko westchnęła i usiadła na krawędzi łóżka. Klatka z Pieguskiem leżała w kącie, ale blondynka nie zwróciła na to uwagi. Patrzyła się teraz przez okno z lekkim przerażeniem. Za szybą można było dostrzec tylko smugi światła. Z taką prędkością jechał Błędny Rycerz. KLAP. Drzwi do budki się zamknęły, przed nią stał Ruggy Lypson z kubkiem parującego napoju. Agnes zamknęła tylko oczy i popatrzyła się w górę... „Czym sobie na to wszystko zasłużyłam? Zwariowany konduktor i kierowca, który nie wie co robi. Angielskie ministerstwo. Ojciec którego nie ma tam, gdzie powinien być! MERDE!”
- No, to proszę. Ehm... no tak... - powiedział Ruggy podając jej kubek i jednocześnie patrząc się w drugą stronę, przez szybę. Agnes zauważyła, że autobus jakby zwalniał i już nie rzucał pasażerami na wszystkie strony.
- Ernie przeszedł samego siebie. Zdaje się, że już jesteśmy. No, to mam nadzieję, że spełniliśmy pani oczekiwania! Proszę wyjść na zewnątrz, za chwilę dostanie pani swój bagaż - powiedział Ruggy Lypson, starając się o ładną, uprzejmą mowę, z czym miał minimalne problemy.
Agnes wstała i złapała koszyk z kotem, któremu było już wszystko obojętne, ponieważ nie wydał z siebie żadnego odgłosu sprzeciwu lub może został tak bardzo poturbowany, że nie był już w stanie. Nie wiadomo.
Szybko wyskoczyła na zewnątrz, gdy tylko drzwi otwarły się przed jej nosem. Powietrze było pełne zapachów kwiatów i świeżo skoszonej trawy. Agnes musiała się przytrzymać, gdyż nogi chwiały jej się po tej dramatycznej jeździe.
- No to siema, panienko! Zapraszamy do ponownego skorzystania z naszych usług! - krzyknął konduktor Błędnego Rycerza, pomachał niedbale ręką i już zniknął w autobusie. Agnes szybko rozglądnęła się w poszukiwaniu swojego bagażu i odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła, że stoi on tuż koło niej. „Jak on to zrobił, tak szybko... nawet nie zauważyłam.”
Agnes była szczęśliwa, że wreszcie stała bezpiecznie na chodniku. Chociaż cała ta sytuacja z Błędnym Rycerzem trwała nie więcej niż dziesięć minut, blondynka miała odczucie jakby trwała ona wieki. Po chwili zdała sobie też sprawę, że Ruggy Lypson nie oddał jej reszty, co jeszcze bardziej ją rozdrażniło. „Co on sobie w ogóle wyobrażał!”
Ale nic. Najważniejsze, że była już na miejscu. Pierwszą i zdecydowanie ostatnią jazdę tym czymś miała już za sobą. Koniec. Nigdy więcej.
Jak już wiadomo, Agnes była specjalistką w zapominaniu nieprzyjemnych rzeczy, więc po chwili już rozglądała się z zaciekawieniem po okolicy, która wyglądała na bardzo zadbaną i przyjemną. Skierowała się więc w stronę domu o numerze 23b. Lekko wiejący wiatr rozdmuchiwał jej włosy, a kot wydał z siebie coś podobnego do westchnięcia.

Krystian

Leżąc na swojej kanapie, patrzyłem w sufit. Było mi tak dobrze... Nareszcie miałem chwilę wytchnienia. I ta cisza... Taka przyjemna. Słyszałem tylko śpiew ptaków, które za niedługo także pójdą spać.
Właśnie mi się przysypiało, gdy usłyszałem pukanie do drzwi, a po chwili w całym domu rozległ się dzwonek. Wściekły rzuciłem poduszką o ścianę. Kto do licha teraz chce coś ode mnie? Sąsiedzi zazwyczaj się mną nie interesowali. Zresztą naumyślnie starałem się z nimi zbytnio nie zaprzyjaźniać. Nikt o mnie dużo nie wiedział, w końcu nie było mnie prawie rok.
Pomyślałem, że być może ktoś tylko się pomylił, albo po krótkim czasie da spokój i odejdzie, cokolwiek chciał i cokolwiek go tutaj przywiodło. Pozostałem na sofie, nie ruszając się z miejsca. Po paru sekundach dzwonek rozległ się ponownie, a ja tylko odwróciłem się energicznie na bok, wbijając wzrok w oparcie.
Gdy dzwonek zabrzmiał po raz trzeci, wyszeptałem z zaciśniętymi zębami: - Dajcie wy mi wszyscy święty spokój! - Zamykając oczy prosiłem, aby ten ktoś wreszcie sobie poszedł. W napięciu czekałem na kolejny dzwonek. Jednak gdy minęło więcej niż pięć sekund, rozluźniłem się. Cisza. Ponownie.
Ktokolwiek tam był, poszedł sobie. Wtuliłem się w poduszki i próbowałem znowu zasnąć. Na granicy snu i rzeczywistości. Nie do końca już przytomny, usłyszałem jakiś huk. Jakby ktoś lub coś... Nie. Musiało mi się zdawać.




Agnes

Po trzecim dzwonku zrezygnowałam, dochodząc do wniosku, że jeśli ktoś był by w środku, dawno by mi otworzył. Podparłam ręce na bokach i zaczęłam myśleć, co powinnam teraz zrobić.
Nie trwało to długo. Słońce już dawno zaszło za tym przeklętym londyńskim horyzontem, żegnając się ze mną i pozostawiając mnie tu samą i bezradną. Nie, nie, nie! Kto powiedział, że jestem bezradna?! W końcu udało mi się tutaj dotrzeć, a to było już coś. W zasadzie wyobrażałam sobie to o wiele łatwiej, ale cóż zrobić. Taki świat. Zwłaszcza ten angielski. Wszystko musi tutaj być bardziej zawiłe i skomplikowane.
Popatrzyłam na opustoszałą uliczkę z zadbanymi domkami jednorodzinnymi. Niektóre wyglądały bardzo luksusowo, zwłaszcza jak się popatrzy na te wymyślne ogródki. Latarnie już się świeciły, gdy przyjechałam busem. Rozglądając się jeszcze raz na wszystkie strony – na lewo, prawo, w górę, w dół, w okna sąsiadów - podjęłam decyzję. Ale szczerze mówiąc, nie miałem innej możliwości. Spojrzałam na Pieguska w klatce, który miał już wszystkiego dość i powiedziałam konspiracyjnym głosem:
- No to co, Piegusek? Włamujemy się? Wiem, wiem... Zaraz dostaniesz coś do jedzenia. Ale najpierw pani musi się włamać do tego domciu, wiesz? Okej... No to zaczynamy! - wyjęłam z kieszeni różdżkę, skierowałam ją na drogie, drewniane drzwi z pozłacaną klamką i...
-Au revoir ... snobskie drzwi tatusia! Reducto! - krzyknęłam z uśmiechem na twarzy, chociaż nie miałam pojęcia, co czekało mnie po ich drugiej stronie. Rozległ się huk, a ja odeszłam parę kroków na bok, żeby uniknąć kawałków drewna lecących we wszystkie strony. Za późno się zorientowałam, że nie było to dosyć mądre posunięcie - w końcu w każdej chwili, ktoś mógł wyjrzeć za okno... A poza tym, NIE! Przecież jak ktoś zobaczy wejście do domu 23b w takim stanie, to od razu zawoła tę... ech, policję! A przecież miałam tu spędzić noc niezauważona. No tak. Pięknie, Agnes! Coś ty narobiła! Och, przecież mogłam użyć zwykłego zaklęcia otwierającego drzwi, ale nie... Musiałam od razu rozwalać drzwi na kawałki!! Lekko wzdychając, ponownie skierowałam różdżkę na to, co pozostało po drzwiach i szepnęłam: „ Scourgify! ”
Po chwili wszystkie kawałki leżące wkoło znikły. Ale ja niestety nie byłam jeszcze w stanie wyczarować nowych drzwi...
- Nie ruszać się albo zawołam policję! - krzyknął ktoś z wnętrza domu.
Ehm, co proszę? Czyżbym włamała się jakiemuś mugolowi do domu? Merde, jeszcze tego by brakowało! Non, non... Anglia w ogóle mnie nie lubi. A ten stary zgrzyt w tym chlewie, a nie Ministerstwie, podał mi zły adres.
We framudze drzwi pojawił się mężczyzna w średnim wieku. Czyżby mi się wydawało, czy trzymał coś za swoimi plecami?
- Ja... och, co? - powiedział zdziwiony i poirytowany.
Moje oczy natrafiły na jego, brązowe. Chociaż ich wyraz bardzo mi coś przypominał. Cisza. Lekki wiatr się zerwał i sprawił, że przeszedł mnie dreszcz. Kot zamiauczał żałośnie w swojej klatce.

Krystian

Pierwsze co zobaczyłem to były jej włosy. Takie same jak Narcyzy. Jasny blond, ale bardziej słoneczny i promienny niż ten Lucjusza Malfoya. Była wysoka i w tej chwili miała zmarszczone czoło, a oczy wbite we mnie. Przebiegła zieleń, dumna i zadziorna. Owszem wyglądała na zmęczoną, ale coś w jej postawie wyrażało niesamowitą pewność siebie. Nie, to nie było zalęknione dziecko, tylko piękna, odważna dziewczyna. Wyczułem to od razu. Oczywiście: wszystkie cechy prawowitej ślizgonki. Jednak była inna od swojego brata przyrodniego. Wiedziałem to, chociaż nigdy nie poznałem Dracona Malfoy'a osobiście. Ale o czym my tu mówimy, przecież nie wychowała się u Malfoyów. I to ja byłem jej ojcem, a nie Lucjusz.
Przez chwilę poczułem coś takiego, jak duma. Ale szybko się za to skarciłem. To nie ja ją wychowałem. To nie mnie uważała za ojca... Dla niej byłem kimś obcym. Tylko jak...
- Jak się tu znalazłaś? - zapytałem ciekawski. Trochę szorstki. Oczywiście powinienem najpierw się przywitać, powiedzieć coś miłego, ale nie byłem w stanie. Za bardzo mnie zaskoczyła swoją obecnością.
- Wiesz kim jestem? - odparła zdziwiona. W jej oczach dostrzegłem teraz lekkie zdenerwowanie. W ręku wciąż trzymała różdżkę. No tak, przecież przed chwilą rozwaliła mi drzwi. Po kim ona ma ten temperament? Po mnie? Na Merlina.
- Tak i nie - odpowiedziałem. Rozpoznałem ją jako moją córkę. Od strony Narcyzy. Ale nie wiedziałem o niej nic. Zero.
Spuściła wzrok na ziemię, po czym popatrzyła się znów na mnie.
- To... Mogłabym najpierw wejść do środka? - zapytała. Przytaknąłem głową, odsuwając się na bok, żeby zrobić jej miejsce. Dopiero po chwili zobaczyłem jej bagaż.
- Ech, tak. Wejdź. Zostaw bagaż, ja się nim zajmę - powiedziałem, podniosłem różdżkę i wyszeptałem zaklęcie, które wytransportuje bagaż do pokoju. Zmarszczyłem czoło i zacząłem się zastanawiać, czy będzie chciała teraz u mnie zamieszkać. Ta myśl sprawiła, że poczułem małe mdłości. Nie miałem żadnego doświadczenia z nastolatkami. I skąd dowiedziała się, gdzie ja mieszkam i że jestem jej ojcem?
Widząc, że weszła do holu, rozglądając się na wszystkie strony, podrapałem się po głowie i zapytałem:
- Ehm, mógłbym poznać twoje imię?
Dziewczyna odwróciła się powoli w moją stronę. Natrafiając na moje oczy, uśmiechnęła się lekko, trochę niepewnie, i podała mi rękę. Jej oczy błyszczały się niecierpliwie. Były takie duże i wyraziste. Trochę mnie przerażały. To była moja córka. Córka, której nie powinno być. Wspomnienie, które zawsze będzie mi przypominać o tym, jak przegrałem.
- Jestem Agnes Bordeux. Znaczy byłam, do teraz... - powiedziała, patrząc się nagle w bok, na wielką wazę z chińskimi ornamentami. Ja również byłem trochę zakłopotany, serce waliło mi jak oszalałe. Kompletnie się tego nie spodziewałem. Jej, tutaj, w moim domu.
- No tak. To nazwisko... francuskie, prawda? Nie wyrosłaś w Anglii. Jesteś zmęczona, proszę wejdź dalej. Postaram się załatwić coś do jedzenia, sam dopiero co przyszedłem. Przepraszam, że nie otworzyłem... Byłem po prostu zbyt zmęczony. Zazwyczaj nie miewam gości. Ale poradziłaś sobie całkiem nieźle. Musiałaś być chyba bardzo pewna, że tu mieszkam. Hm, tylko co ja teraz zrobię z tymi drzwiami? No cóż. Miejmy nadzieję, że nikt tego nie widział... - Zakończyłem moją mowę i ponownie podniosłem różdżkę. Nie wiedziałem, czy uda mi się to zaklęcie, gdyż dawno takich nie używałem... I szczerze mówiąc, nigdy nie byłem z tego celujący, ale jakoś musiałem zastąpić te drzwi. Machnąłem różdżkę w skomplikowanym ruchu, trzymając kciuki, aby mi wyszło. Nie chciałem skompromitować się przed nią. Wiem, wiem... dziecinne. Ale chyba każdy ojciec chciałby dobrze wypaść przed swoim dzieckiem, prawda?
We framugach pojawiły się drzwi, co prawda nie te same, które miałem przedtem, ale jednak! Poczułem ulgę i odwróciłem się do Agnes, której już nie było. Zmarszczyłem czoło rozglądając się po korytarzu. Po chwili zobaczyłem, że stała już w salonie...

Agnes

Gdy ojciec naprawiał szkodę, którą mu wyrządziłam na powitanie, weszłam do salonu. Byłam pod niemałym wrażeniem, wszystko tutaj było takie stylowe, eleganckie, drogie, a jednak przytulne. Przedpokój nie można było nazwać przedpokojem, ponieważ przypominał przedsionek małego, przestrzennego pałacu z wysokim sufitem. Nie za duży, nie taki, w którym człowiek źle się czuje, bo jest aż za dużo miejsca... Nie, był idealny. I te obrazy... Nie jakaś sztuka nowoczesna, tylko płótna pełne kolorów, tajemniczych miejsc, osób i stworów. Wyszywany dywan z ornamentami i piękna turkusowo-złota tapeta na stary styl. Oniemiałam z zachwytu tak bardzo, że od razu postanowiłam wejść do salonu i tam się porozglądać. Rzeczywiście, byłam tak zaskoczona tym wnętrzem, że nie miałam czasu myśleć o tym, iż jestem u ojca. I o tym, że za chwilę będę mogła z nim porozmawiać i dowiem się wszystkiego.
No i masz. Trafił w mój słaby punkt. Kochałam takie wnętrza, miałam słabość do piękna. Całe moje zdenerwowanie ze mnie opadło, już się nie martwiłam. To wszystko tutaj przypominało mi mój dom rodzinny we Francji.
W salonie nie było inaczej. Na przeciwko mnie znajdowała się wielka szklana szyba, przez którą można było zobaczyć ogród. Podłoga była wyłożona jasnobrązowym, gładkim drewnem. Jedna wielka kanapa w kolorze oliwkowym z licznymi kolorowymi poduszkami znajdowała się mniej więcej na środku pomieszczenia, a okrągły dębowy stół stojący przy oknie był zasypany książkami. Po prostu nic dodać, nic ująć.
A gdy spojrzałam w górę, na sufit, wydałam z siebie mimowolnie lekki jęk zachwytu. Zamiast mugolskiego żyrandolu na .prąd, po całym pokoju unosiły się świeczki różnego koloru, sprawiając, że światło w salonie było nadzwyczajne. W Beauxbatons było podobnie, tylko zamiast świeczek mieliśmy lampki z robaczkami świętojańskimi, chociaż wielu uczniów skarżyło się, że tak nie powinno być. W końcu robaczki świętojańskie były żywymi stworzonkami, które nie zasługiwały na takie traktowanie. Jednak teraz byłam tutaj. A jak pójdę do szkoły, to nie do Beauxbatons, tylko do Hogwartu...
- Jesteś może głodna? Mogę coś zamówić - usłyszałam głos za moimi plecami. Szybko otrząsnęłam się ze stanu zachwytu i podziwu, przybierając maskę obojętności. Nie mogłam na razie pokazać mu co czuję, gdy jeszcze nie miałam pojęcia o niczym. Odwróciłam się.
- Dziękuję, tak, trochę jestem - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Widząc, że mój bagaż stał już w salonie, podeszłam do niego i zanim otworzyłam klatkę, aby Piegusek mógł wreszcie rozprostować swoje cztery łapy, spojrzałam w stronę Krystiana.
- Mogłabym go wypuścić? Dużo przeszedł przez te parę godzin. Nie jest do tego przyzwyczajony.
- Tak, oczywiście. To... kot?
- Oui. Piegusek ma na imię... A, no i też by pewnie chętnie coś zjadł i się napił – dodałam. Po chwili otwarłam klatkę i już miałam go wziąć na ręce, gdy wydał z siebie ostrzegające burknięcie. No tak, chciał mieć święty spokój. Spojrzałam w jego duże żółte ślepia i powiedziałam z pełną powagą: „Pan hrabia może już wyjść. Jedzenie zaraz pan dostanie, spokojnie. Przepraszam za wszelkie niedogodności.”
- To ty tak zawsze do niego? - odezwał się Krystian, lekko się uśmiechając. Przytaknęłam głową.
- Oczywiście. Dostałam go, jak byłam mała. Zawsze był taki wyniosły. Myślę, że mu się tu spodoba - powiedziałam odważnie, trochę też po to, aby wystawić go na próbę.
- No tak. To może już zamówię to jedzenie...

Za pół godziny przyszło jedzenie. Myślałam, że będzie to jakaś pizza, ale znowu mnie zatkało, gdy zobaczyłam dwie siatki pełne pojemników, małych i dużych. Okazało się, że było to menu z pobliskiej francuskiej restauracji. Ojciec powiedział mi przy jedzeniu, że nie wiedział co lubię, więc wziął wszystkiego po trochu. Owoce morze, naleśniki, czyli słynne crepes, na słodko jak i pikantne. Pieczywo i przeróżne sałatki. A także ryby, podane na trzy sposoby. Tak bardzo mnie to zdziwiło, że zaniemówiłam, co mi się prawie nigdy nie zdarzało. Na ogół zawsze miałam coś na języku, jakąś uwagę. Ale to przerosło wszystkie moje oczekiwania! Po chwili jednak skarciłam się za moje myśli. Nie mogę mu dać się przekupić jakimś jedzeniem, nawet gdy było wyśmienite. Postanowiłam jak najszybciej przystąpić do rzeczy. Konkretnie i do celu. W końcu nie przyjechałam tutaj, aby się najeść i zachwycać wystrojem wnętrz. No właśnie, Agnes, co z tobą! Obudź się!
- To wszystko było pyszne i w ogóle... Ale nie po to tutaj jestem. Gdy mnie zobaczyłeś, zapytałeś się skąd się tutaj wzięłam. Daj mi skończyć. Wczoraj ludzie, o których przez całe moje życie myślałam, że są moimi rodzicami, dali mi list i powiedzieli, że szesnaście lat temu leżałam na progu ich domu razem z dwoma kopertami. Jedna była zaadresowana do nich samych, więc ją przeczytali. Kobieta pisała, że bardzo prosi moich rodziców, aby mnie przygarnęli i wychowali jak własne dziecko. Napisała także, że wie, iż moi rodzice byli czarodziejami i że ja, Agnes, też jestem czarownicą. W kopercie znajdowały się też pieniądze, ale to nie jest istotne, ponieważ moi rodzice i tak mieli ich pod dostatkiem…. - mówiłam bez zastanowienia. Krystian patrzył się na mnie zamyślony swoimi brązowymi oczami. Piegusek leżał na kanapie liżąc sobie łapy.  
- Chodzi o to, że kobieta poprosiła ich, by wręczyli mi ten drugi list, który ja, ale tylko ja, miałam przeczytać po szesnastu latach od tego zdarzenia. Tak też zrobili, chociaż było im bardzo ciężko. Zresztą komu by nie było? Miałam swoje życie, koleżanki, brata i siostry, nawet chłopaka. I musiałam to wszystko zostawić. Bo...
W tej chwili zaczęłam szperać w moich kieszeniach w poszukiwaniu tego przeklętego listu, który wszystko przewrócił do góry nogami. Wyjęłam go i podałam Krystianowi. On nałożył sobie okulary i bez żadnego komentarza zaczął czytać. W tym czasie zaczęłam się po raz kolejny rozglądać po pokoju. Dopiero teraz zauważyłam, że na wszystkich półkach i szafkach, a także na ścianach wisiały fotografię jakiejś dziewczyny. Ciągle tej samej. Miała dość pokręcone długie włosy i duże mądre oczy. Na każdej była mniej więcej w tym samym wieku. Młoda, może siedemnaście lub szesnaście lat. Tak jak ja. Poirytowana, zmarszczyłam czoło: czyżby Krystian miał drugą córkę? Ale przecież dom wyglądał tak, jakby mieszkał tu tylko on. Dziwne.
- Ach... tak. To w ten sposób to zrobiła, ta spryciara... Zwalając teraz wszystko na moją głowę. Bo ona ma przecież najlepszą wymówkę... - szeptał Krystian ze zdenerwowaniem, kompletnie zapominając o mojej obecności.
- Co proszę? - zapytałam. Mówił o mojej matce? Założyłam nogę na nogę.
- Zastanawiam się, skąd ona dowiedziała się o przepowiedni, czyżby powstała też jakaś o niej? - szeptał dalej, a ja w tym momencie poczułam się odstawiona na bok. O czym on mówił? Jaka przepowiednia?
- Mógłbyś wreszcie spojrzeć na mnie i wytłumaczyć mi, o co tutaj chodzi? Przecież właśnie dlatego tutaj przyjechałam! Chcę się o wszystkim dowiedzieć. Dlaczego moja matka nie mogła mi powiedzieć jak ją znajdę? Dlaczego mnie oddała? Dlaczego skierowała mnie do ciebie? I jakie ma nazwisko? Napisała tylko swoje imię! Masz z nią kontakt, a może wiesz, gdzie jest?! - Wybuchnęłam. Nareszcie mogłam zadać te wszystkie pytania. Krystian popatrzył się na mnie trochę podenerwowanym wzrokiem.
- Dla twojej informacji: mi też nie jest teraz łatwo! I byłoby naprawdę miło, gdybyś nie pytała się o wszystko naraz! Nie znam na wszystko odpowiedzi. Ale postaram ci się wszystko wyjaśnić! Tylko zrozum: ja też dopiero niedawno dowiedziałam się o wa… o tobie. Nie miałem pojęcia, że mam córki! - krzyknął zestresowany. Po chwili coś do mnie dotarło.
- Córki? - zdołałam tylko powiedzieć. Krystian wyglądał, jakby właśnie powiedział coś, czego mówić nie powinien. Złapał się za głowę i podparł łokciami o kolana masując sobie twarz. Nie wyglądał zbyt dobrze. Czułam, że zaraz może wybuchnąć i stracić panowanie nad samym sobą. Ale po chwili tylko westchnął i, o dziwo, zdołał się uspokoić.
- Zapomnij. I tak to wszystko jest zbyt skomplikowane, żeby wszystko wytłumaczyć naraz. Zresztą sam nie wiem jeszcze co i jak... Dobrze. Najpierw postaram ci się odpowiedzieć na pytania dotyczące twojej matki... - wykrztusił z siebie niechętnie. Wyglądał jakby temat kompletnie mu nie podszedł, ale szczerze mówiąc miałam to gdzieś. To nie on był w tym wszystkim poszkodowany, tylko ja.
- Podpisała się jako Narcyza... och - wyszeptałam, ponieważ właśnie sobie coś przypomniałam. W mojej głowie pojawiło się zdjęcie i wielkie czarne litery. Gazeta, dzisiaj, Ministerstwo... I to, co się stało krótko po tym. Ale to nie było tak istotne, jak…
- Czekaj...! Moja matka to chyba nie Narcyza Malfoy? - Mój głos był teraz prawie niesłyszalnym szeptem. Nie patrzyłam na twarz mojego ojca, nie chciałam. Wiedziałabym od razu jaka jest jego odpowiedź. Za bardzo się bałam. Dokładnie wiedziałam, co by to znaczyło. Malfoy. Kto nie słyszał tego nazwiska...? Nawet we Francji wszyscy wiedzieli o kogo chodzi. Moje palce wcinały się w dłoń. Całe moje ciało było napięte. Nie, nie... to nie może być. Cisza. Potem ciężki wdech, który wystarczył mi, aby zrozumieć, aby wiedzieć. Ale i tak czekałam...
- Owszem... to ona. - Usłyszałam przyduszony głos Krystiana. Próbowałam się opanować. Ale w całym moim ciele szalał ogień. Palące, wstrętne uczucie, które mnie pożerało. Wszystko, o czym mogłam jedynie myśleć, to: „Nie. Nie. To jakaś pomyłka.” Przecież ona, ona...
- Ale jak to? Ona przecież... Siedzi w AZKABANIE! BYŁA ŚMIERCIOŻERCĄ! JEST... kto tam wie! Ona... pracowała dla NIEGO! Nie! To nie może być... Ona nie jest moją matką! - Wpadłam w histerię. Krzyczałam, czułam łzy złości. Po chwili zaczęłam się trząść. A tak przy okazji, kiedy ja wstałam? W tym momencie chodziłam koło szklanej szyby w tę i we w tę...
- To musi być jakaś pomyłka... Nie no, proszę, powiedz, że to nie ona! - histeryzowałam.
Stanęłam w miejscu i jak małe dziecko patrzyłam się na ojca wielkimi oczami, czekając aż odwoła to, co powiedział przed chwilą. Ale tego nie zrobił. Przez moment popatrzył się na mnie, a później odwrócił i wbił wzrok w mojego kota. Widziałam, że się męczył w poszukiwaniu słów, które mógłby mi powiedzieć. Na próżno. Wiedziałam, nie był w stanie. To nie mój kochany Jean, który mnie wychował. To początkujący. Bez żadnego doświadczenia. Nagle zrobiło mi się go żal. W końcu... fakt był faktem, nie dało się go zmienić. Taka była prawda i koniec. A ja powinnam to zaakceptować i się uspokoić. Dla mojego dobra i mojego nowego ojca, który zdaje się być trochę załamany i bezbronny. Przewróciłam oczami. Znowu to ja jestem tą twardszą. Zdaje się, że taki już mój los. Co jak co, ale to ja powinnam teraz się załamywać. Mam na to najlepszą wymówkę! Ale nie, bo trzeba się zająć innymi wkoło. Trzeba się martwić o innych. Biorąc jeszcze kilka głębokich wdechów, usiadłam ponownie na kanapie, przyciągnęłam Pieguska bliżej siebie i szykowałam się na zadanie kolejnego pytania, pomimo tego, że znałam już odpowiedź.
Patrząc się na brązowe futro kota, zapytałam spokojnie:
- Z tego by wynikało, że moim przyrodnim bratem jest...
Krystian nerwowo poruszył się na fotelu i zdecydował się popatrzeć mi w oczy. Zobaczyłam tam obawy i zmartwienie.
- Draco Malfoy...




A tutaj moje bazgroły do rozdziału:

Komentarze

Popularne posty