V. Rozdział - W tym samym momencie






Patrząc przez małe, lecz starannie umyte okienko od strony ogródka warzywnego Nory, można było zobaczyć krzątającą się po kuchni panią Weasley, która właśnie szykowała wieczorny posiłek dla wszystkich przebywających w jej domu. W Norze bowiem mieszkały w tym momencie osoby, które nie wyróżniały się rudymi włosami, a także nie nosiły na nazwisko Weasley .
Słysząc głośne śmiechy i chichrania od strony schodów, pani Weasley od razu domyśliła się, kim są te osóbki i nawet nie odwracając się do nich, ponieważ właśnie próbowała uporać się z wyrywającą się patelnią, którą nie tak dawno zaczarowali bliźniacy, powiedziała stanowczym głosem:
- Ginevro! Ile razu mówiłam ci, że masz nosić skarpetki, a nie latać po domu gołymi stopami! I nie przerywaj mi, dobrze wiem, że i tym razem tak jest! Ach..., będzie mi tego brakować... - wtrąciła, jak jednym zamachem różdżki, naczynie do podsmażania przeróżności przestało się przeciwstawiać.
Pani Weasley poczuła nagle łzy napływające jej znowu do oczu, kiedy zdała sobie sprawę, że jednego z bliźniaków już nigdy więcej nie zobaczy, nie mówiąc o jego psikusach. Gdyby ktoś powiedział jej dawniej, że będzie jej tego brakowało, okrzyknęłaby go wariatem i spytała o jego samopoczucie. Lecz teraz sprawa nabrała innych kolorów, ponieważ George zmienił się nie do poznania. Skończył z żartami i poczuciem humoru, nawet nie zastanawiał się nad ponownym otwarciem sklepu na Pokątnej. Pani Molly Weasley już go nie poznawała. Zresztą nie tylko ona.
- Mamo, ty znowu płaczesz?- zapytała się Ginny, gdy zobaczyła szklane oczy swojej mamy. Hermiona zmarszczyła czoło, czując bezradność, która od jakiegoś czasu często ją ogarniała.
- Nie, nie dzieci. Wszystko w porządku, tak jakoś mi się zachciało, nic takiego. Przypomniał mi się Fred, gdy natknęłam się na tę zwariowaną patelnię, której tak rzadko używam... - powiedziała Molly, powoli wracając do jej stanowczego tonu. Otarła sobie policzki ręką, otrzepała fartuch, po czym wciągnęła powietrze nosem i poszła do kredensu, żeby wyciągnąć ciasto, które upiekła samym rankiem. Miała być to niespodzianka dla Harry'ego, który obchodził jutro urodziny. Wprawdzie miał być jeszcze tort, ale można przecież już dzień wcześniej zrobić mały wstęp. .
- Kolacja zaraz będzie gotowa, a właściwie już jest, trzeba tylko nakryć do stołu. Będziecie takie miłe?- powiedziała głosem, który nie pozostawiał dziewczynom żadnego wyboru.
Hermiona tylko lekko uśmiechnęła się do swojej przyjaciółki, która odwzajemniła ten gest, po czym kierując się do wielkiego kredensu wyciągnęła różdżkę. Jednym ruchem sprawiła, że drzwiczki się otworzyły, a cała zastawa do obiadu szybko i sprawnie rozłożyła się na wielkim, drewnianym stole jadalnym Weasleyów. Widząc to pani Weasley tylko westchnęła głęboko i mruknęła:
- To już nie łaska zrobić to ręcznie? Nie można zawsze posługiwać się różdżką, to nie zdrowe. Ale dobrze, dobrze... Wiem, że musimy się dzisiaj streszczać.
- To ja pójdę poszukać Rona i Harryego. - odezwała się Ginny. Mama owej dziewczyny widząc, że nie ma zamiaru przejmować się jakimkolwiek obuwiem wychodząc na dwór, również machnęła różdżką, sprawiając że na stopach jej córki pojawiły się buty .
- Mamo!!! - krzyknęła Ginny. Widząc jednak, że nie może tu nic powiedzieć, spojrzała na Hermionę przewracając oczami i wyszła z domu, które nienajdelikatniej się po niej zamknęły.

Hermiona w tym czasie wyszła do ogródka tylnymi drzwiami, żeby zerwać trochę kwiatków na bukieciki do stołu. Zawsze to robiła wiedząc, że oprócz niej nikt się tego nie podejmie. A szkoda, ponieważ uważała, że są to takie rzeczy, które nadawały przyjemną atmosferę. Przypominając sobie jednak stołowe maniery swojego chłopaka Rona, który zawsze zmiatał z talerza wszystko naraz, nie przejmując się jego otoczeniem i innych lokatorów tego domu, zaczęła wątpić czy ktoś kiedykolwiek zauważy te drobiazgi. A przecież miło by było, gdyby ...
W tej chwili jednak usłyszała wściekły krzyk, po którym od razu wiedziała kto musiał go wydać. Trzymając zerwane kwiatki w jednej ręce, pobiegła na polanę, gdzie Ron i Harry zawsze grali w quidditcha. Słońce świeciło dzisiaj dosyć mocno, więc potrzebowała trochę czasu, aby zobaczyć co się dzieje. A wiadomo, że działo się na górze. Tuż przed jej nosem przeleciała jakaś miotła i nie była w stanie powiedzieć, który z chłopaków na niej siedział. Nagle usłyszała głos Ginny, która o dziwo również znajdowała się gdzieś wysoko:
- Hermiono, powiedz mu coś! Przecież tak nie można.., ach! Harry, przestań, co w ciebie wstąpiło? Przestań..., no! - krzyczała Ginny, jednak Hermiona znając dobrze swoją czerwonowłosą koleżankę wiedziała, że tak naprawdę bardzo jej się podobało to, co Harry robił. A wyglądało na to, że porwał Ginny na swoją miotłę, wywijając kaskaderskie piruety, co znowu zmuszało Ginny do objęcia go w życiu... Jak powiedział, tak chciał zrobić. Podleciał do Hermiony, by ją złapać i wsadzić na swoją miotłę, która nie była tak dobra jak Harry'ego, jednak naszej brązowowłosej Gryfonce zupełnie to wystarczyło, by cały jej uśmiech zszedł z jej twarzy, a cała jej wyluzowana dotąd po pasie. Obserwując to dosyć zabawne widowisko zaczęła się śmiać. Dawno nie widziała swojej kumpelki tak szczęśliwej. To było coś, czego musieli się dopiero nauczyć, po tym wszystkim, co się wydarzyło.
Niestety nie zauważyła Rona, który zaczynał mieć podobne pomysły co do swojej dziewczyny. Kierując się w stronę Hermiony, która nie miała pojęcia, co się szykuje, zawołał:
- A teraz twoja kolej! Myślisz że będę gorszy i zostawię cie tu na tym nudnym kawałku trawy! Wstawa zamieniła się w wyprostowaną i napiętą . Jej dziurki nosa się zwęziły, a usta zwęziły się w małą cienką linię. Pomimo tego Ron nie miał zamiaru rezygnować.
- Ron! Ani mi się waż! Słyszysz! Nie rób tego..., bo pożałujesz. Ron.., nie! Proszę cię. Zostaaaa..-
lecz jak można było się domyśleć, rudowłosy chłopak nie posłuchał, a Hermiona nie wiedząc dokładnie co się z nią dzieje, czuła, że jak zaraz jej nie spuści z powrotem na bezpieczną i stabilną ziemię, to nie będzie mogła za siebie ręczyć.
- Spokojnie, Miona! Nie czujesz tego?! Wiatr, powietrze...wolność...Zawsze chciałem ci to pokazać! - powiedział Ron radosnym głosem. Hermiona w innej sytuacji zdziwiłaby się jego poetyzmem, ale w istniejącym momencie nie mogła myśleć o niczym innym niż o tym, żeby jak najmocniej się go trzymać.
-Ron, masz mnie natychmiast spuścić na ziemię. Ale już....!!! - powiedziała tak stanowczo i rozkazująco, jak tylko potrafiła. Jej spocone ręce nadal zaciskały małe zerwane kwiatuszki na obiadowy stół, a całe ciało było tak napięte, że wszystko zaczynało ją boleć. Nie mówiąc już o jej sercu, które przypominało skrzydła małego ptaka wypadającego z gniazda. Oczy oczywiście były zamknięte.
- Wyluzuj.., przecież nic się nie dzieje! - odpowiedział Ron, poklepując jej kolano lewą ręką.
Po jakiejś chwili Hermiona odważyła się otworzyć swoje oczy na milimetr albo dwa. Widziała kosmyki swoich włosów i trochę zieleni. W tej chwili zobaczyła też jakiegoś ptaka. Był szary, jakiś taki srebrny. A później - nie wiedząc skąd, nie wiedząc jak - zobaczyła obrazy, ale w głowie. Jakby był to jakiś sen na jawie...
Dziewczyna spacerująca po błoniach Hogwartu z chłopakiem. Ogród. Postać z blond włosami przedzierająca się przez zarośla. Coś woła. Czegoś szuka. Dziewczyna... Kłócą się. On chwyta ją za nadgarstek. Mówi. Przestaje. Pocałunek. Zdziwienie obydwu. Drugi chłopak widzi to. Obserwuje. Ucieka. Biegnie.
Znika. 
Korytarz, księżyc. Krzyk. Ciemność.
Kobieta  ukrywa coś pod  czarnym płaszczem, jej jasne włosy opadają jej na ramiona. Po jej policzku spływa jedna łza. Powoli wyciąga kłębuszek spod płaszcza i przygląda mu się uważnie. Dziecko.
Ktoś spacerujący po ogrodzie pełnych róż... Kobieta z wijącymi się lokami,  koło niej mała dziewczynka... Zieleń. Kolory. 

Hermionie zakręciło się w głowie. Poczuła, że robi jej się ciemno przed oczami. Chciała coś powiedzieć...cokolwiek, ale już nie dała rady. Straciła przytomność. Ron, nie wiedząc, że jego dziewczyna nie była w stanie trzymać się go, aby nie spadła, nawet nie mógł jej złapać, kiedy osunęła się z miotły. Może, gdyby nie zapatrzył się na swojego przyjaciela, który właśnie zakręcił się, lecąc prosto w dół, aby móc za chwilę dramatycznie zatrzymać się przed ziemią, zauważyłby, że ręce Hermiony już go nie obejmowały.

Ginny

Kiedy Harry zastopował i uniósł się niesamowicie szybko w górę, zobaczyłam, że coś...że nie!!!...Hermiona spadała.
-HARRY! Hermiona....!!!!-krzyknęłam. Od razu zobaczył, o co mi chodzi i popędził w dół. Ale... wiedziałam, to były sekundy. Ona już była w połowie. A my tak daleko. Czas zmienił swój bieg. Wszystko zwolniło, równocześnie przyspieszając. Nie zdążymy...
Ta jedna dziesiąta sekundy, w której sobie to uświadomiłam była straszna. Zmroziło mnie, moje serce na chwilę przestało bić. Czułam, że nie mogłam myśleć. Nic. Pustka.
Widząc, że Hermiona zaraz dotknie ziemi, nie wiem, po prostu skamieniałam, a z moich ust wydobył się krzyk całkowitej bezradności....
- Nieeeeeeeee!.... - i dokładnie w tym momencie zobaczyłam srebrne światło, a Hermiona dokładnie o milimetr zatrzymała się przed ziemią. Dziwne, ale przez chwilę nie mogłam uwierzyć w to, że faktycznie nic się jej nie stało. Po chwili już stałam na ziemi i biegłam w stronie mojej koleżanki, Harry tuż za mną. Klękając przy niej, rozejrzałam się kto mógł rzucić zaklęcie stopujące. Nie musiałam długo szukać. Od strony domu szedł do nas George, mój brat. Takiego nigdy go jeszcze nie widziałam. Minę miał przerażoną, złą, a w jego oczach dostrzegłam jeszcze tą pustkę, która zagościła tam od śmierci Freda. Różdżkę jeszcze trzymał w ręce, podszedł do leżącej na trawie Hermiony. Po czym spojrzał na mnie krótko, a ja nie miałam pojęcia, co chciał przekazać mi tym spojrzeniem. Od jakiegoś czasu w ogóle nie wiedziałam, jak interpretować zachowanie brata. Był nieswój...
Wtem wylądował Ron, był blady, a może nawet gorzej. Od razu schylił się nad Mioną. George popatrzył się na niego i powiedział prawie bezgłośnie:
- Nawet nie chcesz wiedzieć, jak to jest stracić swoją drugą połowę... Miała ogromne szczęście, mama akurat mnie po was wysłała. - po czym zawrócił i poszedł. Tak po prostu.
Ron miał wyryte przerażenie na twarzy, zresztą jak każdy z nas. Ta cała sytuacja była dziwna. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że mam przy sobie różdżkę, ja - idiotka! Przecież mogłam jej użyć. Zdziwiona i przerażona moją własną głupotą wyciągnęłam ją i pochylając się nad Hermioną szepnęłam Aquamenti. A brązowowłosa powoli zaczęła poruszać powiekami. Za mną doszedł mnie głos Harry'ego:
- To moja wina. Przecież mogłem przewidzieć, że Ron wpadnie na ten sam pomysł.-powiedział chwiejnie. No tak, cały Harry. Zawsze gotowy brać całą winę na siebie.
- Harry, daj spokój. Nie wszystkiego da się przewidzieć... - próbowałam z siebie wykrztusić.
- Ale to prawda... - zaczął, lecz nie zdążył dokończyć, bo wtedy usłyszałam koło mnie głos mojego brata.
- Nie gadajcie głupot! Wszyscy wiemy, że to moja wina! Gdybym tylko jej posłuchał. Albo przynajmniej zauważył, że przestała się mnie trzymać... Przecież mogłaby być teraz nie żyć. Co ja zrobiłem...?! - krzyczał. Słychać było, że powoli popadał w histerię. Zaczął chodzić w tę i we w tę, obejmując się za głowę i szepcząc do siebie co po chwilę: Co ja zrobiłem... jak jakąś mantrę. Oboje z Harry'm wiedzieliśmy, że nie miało sensu, żebyśmy mu w takim stanie próbowali przemówić do rozsądku. Musiał się najpierw uspokoić.
-Gi ... Ginny? - usłyszałam ochrypły głos. Hermiona się obudziła i patrzyła na mnie z przymrużonymi oczami. Odetchnęłam głęboko. Harry przysiadł koło mnie, a Ron błyskawicznie przestał zachowywać się jak nawiedzony i od razu był przy Mionie, dając jej oparcie, aby mogła się wyprostować.

Hermiona
Widząc zmartwione twarze moich przyjaciół, wiedziałam, że coś musiało się stać. Nagle poczułam silną rękę Rona za moimi plecami, która sprawiła, że mogłam powoli usiąść. Było strasznie jasno, moje oczy musiały dopiero przyzwyczaić się do takiego światła. Dopiero za kilka chwil mogłam dokładnie zobaczyć wyrazy twarzy moich przyjaciół. Zielone, zmartwione oczy Harry'ego, zmarszczone czoło Ginny i ... bladą twarz Rona.
- Co się stało? - zapytałam nie pewnie. Nie pamiętałam niczego oprócz...
- Zemdlałaś i...spadłaś z miotły. Gdyby nie George... - powiedziała Ginny. Reszty już mogłam domyśleć się sama. Złapałam się za głowę, dziwnie mnie bolała. Chociaż nigdzie przecież się nie uderzyłam. Może lepiej będzie, gdy nie będę martwić ich dalej. Nie mogłam im powiedzieć, że zemdlałam z powodu jakichś obrazów w mojej głowie. Postanowiłam na początek nie zaprzątać sobie tym głowy i podziękować George'owi, który najwyraźniej już sobie poszedł.
- Pomożecie mi wstać? - zapytałam i po chwili znalazłam się w ramionach Rona, który mnie podniósł. Nie wiem dlaczego, ale rozbawiło mnie jego zachowanie. Po krótkim namyśle stwierdziłam, że jeszcze nigdy nie nosił mnie na rękach, więc chyba mogłam mu na to pozwolić. Szczególnie, że nie czułam się na siłach, aby wstać i iść. Za bardzo wirowało mi jeszcze w głowie. Co to było? Ten chłopak w tym ogrodzie razem z tą dziewczyną... Szybko jednak przypomniałam sobie o moim postanowieniu i odsunęłam te myśli na bok.
- No, Ron..., zamieniłeś się w prawdziwego dżentelmena. - próbowałam zażartować, ale nie uśmiechnął się. Za to Harry i Ginny zrobili to za niego. Wiedziałam, że wini się za to, że spadłam z tej miotły, ale tak naprawdę nie była to jego wina. W końcu w tym momencie, kiedy otworzyłam oczy faktycznie nie było tak źle. Może nawet by mi się spodobało, gdyby nie to, co stało się potem. W tym momencie poczułam się strasznie zmęczona i odruchowo położyłam głowę na ramieniu mojego chłopaka. Pachniał trawą, Norą, potem i powietrzem. Była to uspokajająca mieszanka.

*

W momencie, gdy Hermiona ujrzała to, co spowodowało jej utratę przytomności, dwoje innych osób również doznało czegoś niewytłumaczalnego...

Chmara osób, gnających nie wiadomo gdzie, odgłosy butów drepczących po posadzce, co chwilę pojawiające się osoby w kominach, zielony dym ...To pierwsze co zauważyłam, gdy wylądowałam w Ministerstwie Magii w Londynie. Przez chwile stałam tak, żeby odczekać nieprzyjemne uczucie w moim żołądku.
- Proszę nie zagradzać wejścia, proszę panią! Inni czekają na wolny komin! Proszę się odsunąć! - usłyszałam naglący, dosyć zdenerwowany niski głos. Oszołomiona, dopiero po chwili zauważyłam jego osobę, stojącą niedaleko komina, w którym wylądowałam. Był dosyć niskiego wzrostu, tak że musiałam zniżyć wzrok, żeby napotkać się z jego pełnym wyrzutu spojrzeniem. W głowie ciągle mi się jeszcze kręciło, gdyż rzadko kiedy używałam takiego rodzaju transportu. Zdecydowanie wołałam miotły albo pociągi. Do tego dochodziło, że musiałam przestawić się na język angielski. Po chwili dopiero mój rozum był w stanie przetworzyć prośbę, a raczej komendę owego czarodzieja, który dokładnie w tym momencie, kiedy już miałam się przesunąć, szarpnął mnie za ramię i wręcz wyciągnął mnie z komina. Chciałam coś powiedzieć i nawet otworzyłam usta, ale zupełnie się zablokowałam. Widząc mój bagaż, czarodziej jeszcze bardziej się zdenerwował.
-Proszę pani, gdzie pani z tym bagażem!? Co my jesteśmy, Kings Cross czy co?! Ja panią proszę … Przecież to Ministerstwo, miejsce powagi i pracy! Czego pani tu szuka? Co? Proszę Pani!-krzyczał na mniej czarodziej krasnolud. Być może naprawdę zagradzałam drogę, ale czy to dawało mu prawo, żeby krytykować mój bagaż i tak się do mnie zwracać?! Nie, na pewno nie. I ten okropny angielski...Ciekawa jestem, jak ja to wytrzymam. Nie miałam ochoty się z nim wykłócać, ale nie mogłam również tego tak zostawić.
- A czy ja się pana czepiam, że ma pan nieświeży oddech? Zapewne nie jest to przyjemne dla ludzi którzy z panem współpracują. I po co się tak denerwować?! Nie pańska sprawa, dlaczego mam przy sobie bagaż. A teraz do widzenia, miłego dnia! - powiedziałam stanowczo, dumnie chwytając moją walizkę i wtapiając się w tłum. Uśmiech już zagościł na mojej twarzy. Nikt nie będzie tu mną rządził, a tym bardziej nie jakiś niski angielski czarodziej z nieświeżym oddechem. Tak, pomimo jego niskiego wzrostu byłam w stanie wyczuć jego ziew bezproblemowo. Zdecydowanie powinien coś z tym zrobić.
Szłam przed siebie, za całą masą, w jednym kierunku. Innej możliwości chyba nie było. Widziałam tylko długie, czarodziejskie szaty w przeróżnym stanie, w różnych barwach i odcieniach, a także krojach. Wszyscy albo patrzyli przed siebie lub w ciemną posadzkę, w przeciwieństwie do mnie. Stawałam od czasu do czasu na końcówkach palców, aby zobaczyć gdzie tak naprawdę idę i dokąd zaprowadzi mnie ten tłum. Nie miałam pojęcia kogo powinnam się zapytać. W liście pisało, że mam zacząć moje poszukiwania w Ministerstwie i zapytać się kogoś o Krystiana Melphisa. W domu nie wydawało mi się to takie trudne, lecz teraz... Wszyscy ci ludzie byli tacy nieobecni, jakby w myślach byli już gdzie indziej. Mój pomysł zaczepienia kogoś tak po prostu wydał mi się nagle strasznie nieodpowiedni i trochę głupi. Ale nic lepszego nie wpadło mi do głowy, więc postanowiłam po prostu spróbować szczęścia. Czarodziej krasnolud wcale mnie nie onieśmielił. W gruncie rzeczy nigdy nie dawałam się styranizować przez innych.
Nie wiedząc kiedy, dotarłam do głównego placu, czyli centrum Ministerstwa. Od razu w oko wpadła mi fontanna, ale nie miałam czasu na oglądanie jej dokładniej, ponieważ w tym momencie zauważyłam być może odpowiednią osobę, której mogłabym zadać moje pytanie. Był to czarodziej z dosyć wytartą i poniszczoną szatą, który szukał coś zawzięcie w swojej teczce. Nie wiem dlaczego, ale w jakimś sensie odróżniał się od innych. Może właśnie dlatego, że jako jedyny się zatrzymał i robił coś innego niż gonienie w którymś kierunku. Postanowiłam skorzystać z szansy, spokojnie więc podeszłam i przystanęłam.
- Coś pan zgubił? Może panu pomóc? - zapytałam grzecznie. Być może w ten sposób coś osiągnę. Czarodziej słysząc nad sobą głos, podniósł głowę i popatrzył się na mnie. Westchnął tylko i wyprostował się. Był dosyć wysoki i miał rude włosy. Wyglądał na sympatycznego lecz nad wyraźniej trochę zmęczonego, miał podkrążone oczy i bladą cerę. Ponadto w jego spojrzeniu można było zobaczyć smutek. Taki, który siedział tam już od dawna. Uśmiechnęłam się ponownie.
- Nie, nie...i tak się już nic nie da zrobić. Zapomniałem po prostu zapasu proszku i tyle. Będę musiał pożyczyć od kogoś. - jego głos był zrezygnowany. Zdałam sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie nikt mu nie pożyczy, sądząc po tym, jakie panowały tutaj stosunki międzyludzkie. Po krótkim namyśle wyjęłam swoją sakiewkę i podałam mu ją.
W takim razie ja panu pożyczam. W sumie...i tak nie będzie mi już potrzebny. - powiedziałam lekko.
- Ależ to bardzo miłe, ale nie. Nie mogę. Proszę się nie przejmować, znajdę kogoś znajomego i będzie dobrze. - zapewniał mnie rudy mężczyzna, nieco zakłopotany.
- Nalegam. Naprawdę. - powiedziałam i uśmiechnęłam się ponownie.
- No, skoro tak... Bardzo pani dziękuję. - odpowiedział z uśmiechem przejmując sakiewkę z proszkiem.
- A czy pan może wie, gdzie znajdę pana Krystiana Melphisa?- wykrztusiłam z siebie wreszcie. Czarodziej spojrzał na mnie z większym zaciekawieniem. Jakby dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę, że jestem bardzo młoda, mówię z lekkim francuskim akcentem i że właściwie nie powinno mnie tu być. Zauważyłam jednak, że postanowił zachować to dla siebie i odpowiedzieć mi na moje pytanie. Zmarszczył brwi...
- Hm. Melphis..., gdzieś już słyszałem to nazwisko. Ach,.., to ten, co wyjechał na parę lat do pracy zagranicę, do Nowego Jorku, o ile się nie mylę. Wrócił całkiem niedawno i pracuje obecnie w Departamencie Tajemnic. Może tam panienka powinna go poszukać. - powiedział, a w jego oczach zobaczyłam narastającą ciekawość. Ciekawy był, co szesnastoletnia dziewczyna z Francji robi w Londyńskim Ministerstwie Magii i dlaczego pyta o tego Melphisa.
- Dziękuję. Może jakoś go znajdę. - powiedziałam i chcąc pójść w stronę wind, usłyszałam ponownie głos Anglika:
- Przepraszam....- odwróciłam się więc przez ramię, mniej więcej czując, co powie, a może bardziej o co zapyta. - Może powinna panienka pójść w tamtą stronę. Trzeba jechać na dół, a tamte windy głównie jeżdżą do góry. - wymamrotał pokazując palcem na wyciągi, przy których stało mniej osób.
A jednak zmienił zdanie co do wypytania mnie skąd jestem i co tutaj robię. Zdziwiłam się trochę, ale poczułam też lekką ulgę, że nie będę musiała się tłumaczyć.

- Dziękuję! - powiedziałam głośniej i szybszym krokiem skierowałam się do wskazanych przez niego wind. Czułam, że Piegusek wierci się już w swojej klatce i że niedługo będzie mi marudził. Był kotem przyzwyczajonym do wolności. Tym bardziej postanowiłam jak najszybciej znaleźć ...ojca. Nie byłam w stanie sobie wyobrazić, czy kiedykolwiek się z tą myślą oswoję. Szesnaście lat to całkiem sporo, zwłaszcza jak nagle trzeba się przestawić. Poza tym, zaczęłam czuć się nieco głodna. Patrząc na posadzkę zobaczyłam skrawek gazety angielskiego „Proroka Codziennego”. Przekrzywiłam głowę, aby móc przeczytać nagłówek i zobaczyć dość obszerne ruchome zdjęcie.

Skrócenie wyroku Narcyzy Malfoy


Nawet nie zdążyłam naprawdę pojąć co przed sekundą przeczytałam, kiedy nagle poczułam tak intensywny zapach, że ...zakręciło mi się w głowie. Był to zapach...

...deszczu, zimnego i mokrego. Ciarki... na całym ciele czułam dreszcze. Tak strasznie było mi zimno. To nie był tylko deszcz... Liście, mokra ziemia, zapach lasu iglastego. W tym wszystkim przeważała żywica, sosnowa i modrzewiowa. Coś miłego, coś co stwarzało poczucie bezpieczeństwa..., ale także coś chropowatego. Później... ciepłe mleko. Nareszcie coś ciepłego i … tak uspakajającego. Cisza..., świeżo umyte włosy, dotyk..., tak delikatny i ostrożny, obiecujący. I ni stąd ni zowąd ...krzyk. Drugiego stworzenia.., jakby było zazdrosne. Jakby upominało się o uwagę, o dotyk. O to wszystko..., co przed chwilą czułam.
Coś srebrnego, kula..., ciemność. Strach.
Później...wilgotne łzy. Tłuste włosy. Pot. Spięcie. Krzyki. Dorosłych osób. Smutek. Desperacja.
Na koniec... pustka, ciemność, zimno, przerażająco zimno..., tak, że nie miało to już znaczenia. Zawirowanie myśli, próby ...i upadki. Jest. Ciepła myśl... Myśl miłości pokonująca na chwilę tę desperację, przedzierającą na moment tą nieprzeniknioną ciemność..., ale już jej nie ma, poszła ...i tylko...

Ja się o niej dowiedziałam. Ta myśl. To nie była myśl. To był głos, gdzieś w moim sercu, który odezwał się automatycznie. Nie proszony i nie pytany. Po chwili jednak zauważyłam że klęczę na tych zimnych ,bezinteresownych flizach. A ktoś próbuję mnie podnieść, czułam czyjąś ciepłą dłoń na moim ramieniu. Nie byłam w stanie powiedzieć na którym, lewym czy prawym. Jakie miało to teraz znaczenie...? Po tych wszystkich uczuciach i doznaniach, z taką mieszanką negatywnych uczuć spotykam się po raz pierwszy. Po prostu mnie zwaliły na kolana, tak były mocne..., tyle rozpaczy. Jeszcze teraz czułam ich ciężar w moim sercu. W mojej duszy. Nie wiedziałam, co z tym zrobić. Aż nagle przypomniałam sobie wszystkie dobre uczucia i powoli odnajdowałam swój oddech. Myślałam o ciepłym mleku i o zapachu żywicy, i już poczułam poprawę. Ten ciepły dotyk, tego kto mnie w tym momencie trzymał, sprawiał że mogłam utrzymać się na powierzchni rzeczywistości.
- Wszystko w porządku...? - usłyszałam cichy lecz mocny, uspokajający głos. To był ten mężczyzna, któremu pożyczyłam proszek. Nie miałam nawet sił, żeby się zdziwić.
- Proszę to zjeść.- usłyszałam ponownie. Poczułam coś twardego w mojej dłoni. Mężczyzna coś mi do niej wcisnął. Szczerze mówiąc nie wiedziałam, jak mu się to udało, skoro przed chwilą miałam mocno zaciśnięte pięści. Usłyszałam charakterystyczne chrzęst) kolan, które nagle się zginają. Czarodziej kucnął, żeby móc nawiązać ze mną jakiś kontakt. Było mi zimno i ciepło zarazem. Pociłam się, było mi słabo i niedobrze.
- Naprawdę, proszę zjeść. Zaraz pani się poprawi. Proszę mi zaufać. - powiedział spokojnym, lecz bardzo przekonującym głosem. Gdy jednak zobaczył, że nie byłam w stanie, wyjął mi to coś z ręki i po chwili podał ponownie. Pod nos. A ja od razu wyczułam zapach ciemnej czekolady. Westchnęłam... Tak, tego było mi teraz potrzeba. Skąd na to wpadł? Chwiejną ręką, która była cała spocona i odrobinę się trzęsła, złapałam za batonik czekolady i ugryzłam całkiem spory kawałek. Najpierw czekolada w moich ustach była łykowata, ale po chwili zaczęła się rozpuszczać na języku, a ja niemal od razu poczułam ciepło w całym ciele. Cukier sprawił, że siła zaczynała powracać do moich rąk, a także nóg. Przestałam się pocić, a dreszcze ustały krótko po tym. Nawet nie zauważyłam, kiedy po czekoladzie został tylko papierek. Ulga była nie do opisania. Wreszcie byłam w stanie podnieść głowę i podziękować za tę małą, ale zarazem tak wielką przysługę.


*
Gdy robi mi się za ciasno,
gdy lęk zaciska mi gardło.
gdy nie widzę drogi wyjścia,
gdy ludzie stają się lwami,
a ja zaczynam się wić jak nędzny robak
włóż w moje usta właściwie słowa,
prowadź mnie z ciasnoty ku przestrzeni,
w lęku daj mi nadzieję
pokaż mi drogę do wolności.
Amen.

-Dörte Schrömges

*

Jaki ten przeklęty świat jest mały. - myślał Draco Malfoy idąc bocznymi uliczkami od Pokątnej. Umyślnie starał się nie pojawiać na najbardziej uczęszczanej przez czarodziei i czarownice ulicy w Londynie. A taka myśl przemknęła mu przez głowę, ponieważ nie pasowało mu w ogóle to, że jest zmuszony kryć się przed ludźmi. To nie było w jego stylu. Draco był dumny i zadziorny. Kiedyś to ludzie jego mijali, bali się i poważali go. Przynajmniej taki status miał w Hogwarcie. A teraz to on mija wszystkich. A dlaczego? Bo nie miał ochoty znosić ciekawskich, oskarżających i pełnych nienawiści spojrzeń. Tym bardziej słyszeć za swoimi plecami stłumionych rozmów i komentarzy. Nie chciał znaleźć się w sytuacji, kiedy będzie musiał odpowiedzieć na jakąś wyzywającą uwagę. Nie chciał widzieć, jak rodzice odciągali swoje dzieci od niego i szeptali im do ucha, że jest złym człowiekiem i byłym śmierciożercą. Prawda była taka, że Draco Lucjusz Malfoy po raz pierwszy raz w życiu czuł ogromny wstyd i wstręt do samego siebie, chociaż próbował stłumić te uczucia i pogrzebać je gdzieś głęboko w swoim sercu. Nie miał odwagi, żeby przyznać się do tego przed samym sobą. Coś go blokowało, coś powstrzymywało go przed zmierzeniem się z prawdą. To z drugiej strony sprawiało, że czuł niesamowite ściskające uczucie w środku swojego serca i wir myśli, które na próżno próbował wykasować ze swojego umysłu. Dlatego postanowił całą swoją złość skupić na światu, iż jest za mały. Najchętniej wyjechałby gdzieś hen daleko, w jakieś miejsce, gdzie nikt go nie zna. Nowy początek. Inny świat, inni ludzie. Ta myśl coraz częściej dawała o sobie znać. I nawet od jakiegoś czasu naprawdę zaczął traktować tę możliwość poważnie. Z tego powodu postanowił opuścić w ogóle swoją twierdzę. Dzisiaj. Jak jakieś zwierzę mieszkające w jaskini i czekające na odpowiedni moment. Ten moment nadszedł wczesnym wieczorem. Draco wiedział, że wtedy ruch jest mniejszy. Mógłby również wybrać późny wieczór albo jeszcze lepiej: noc. Jednak to, co sobie postanowił mógł zrobić najpóźniej teraz.
Maszerując szybkim, nerwowym krokiem wzdłuż ciasnej, nieco cuchnącej uliczki poprawiał sobie co chwilę biały kołnierz swojej koszuli. To było typową oznaką jego zdenerwowania. Nie był w stu procentach pewien tego, co teraz chciał zrobić. Mimo że chciał, tak bardzo marzył o nowym początku, bał się opuścić swój dotychczasowy świat. Lęk przed nowym i nieznanym. Lęk przed tym, czy mu się uda. I jeszcze tak dużo innych lęków. Nadzieja? Tak - nadzieja była. Inaczej nie byłby w stanie nawet wyjść z domu.
Gdy zbliżał się już do końca tej uliczki, zatrzymał się przy ścianie i oparł się o nią. Oddychał szybko, białe czoło błyszczało od potu. Ściana był chłodna i sprawiła mu małą ulgę. Serce jednak nadal trzepotało mu w piersi, a całe ciało było napięte i sztywne. Draco nie mógł znieść się w takim stanie. Nie chciał się takiego znać. A jednak nie potrafił nic, po prostu nic zrobić, żeby przywrócić dawną pewność siebie. Powoli do głowy zaczęła się przedzierać myśl, że być może ta pewność siebie nigdy nie istniała. Tylko zamieszanie, wielkie zagubienie gdzie i jaką ścieżkę wybrać. I złość na to, że nigdy nie miał możliwości sam jej wybrać. Złość na to, że wszystko stało się tak a nie inaczej. I ...krótka, trwająca sekundę myśl: że był tchórzem. Kukłą, która bez swoich panów nie wie co zrobić. Z samym sobą.
Przestraszony tymi myślami, odepchnął się od ściany, jakby go oparzyła i ruszył dalej. Przed wejściem na Pokątną rozglądnął się na wszystkie strony, po czym szybko czmychnął przez ten mały kawałek, który mu został do schodów Gringgott's .Gdy był już tuż tuż przy wejściu, zatrzymał się. Chowając się za filarem usłyszał głosy.
Gnork!Zamykamy! - krzyczał Goblin z środka Banku. Goblin stojący przy wejściu popatrzył się na opustoszała ulicę Pokątną, po czym wyciągnął klucze i chciał już zamykać, gdy usłyszał stłumiony krzyk.
-Nie zamykaj! - był to głos Dracona, który w ostatniej chwili wyłonił się zza filara. Gnork nawet się nie zdziwił,wykrzywił tylko już i tak zniekształcone usta na znak niezadowolenia i mruknął coś pod nosem.
- Miałeś szczęście..., jeszcze nie zamknąłem. Wchodź pan, tylko nie wiem, czy zostaniesz obsłużony. - wymamrotał niezbyt dobrym angielskim. Wewnątrz Draco odezwała się dawna duma, która miała ochotę skarcić goblina, że miał czelność odzywać się do niego w taki niegodny sposób. Lecz Malfoy w tym momencie był tak zmieszany swoimi własnymi myślami, że zlekceważył swoje oburzenie i bez komentarza wszedł w pośpiechu do środka.
Nie rozglądając się podszedł do pierwszego stanowiska, oczywiście w pełni świadomy, że wszystkie gobliny zauważyły jego nagłe wtargnięcie. Goblin siedzący przy swoim podeście, oderwał wzrok od szmaragdu, którego kształt studiował i przeniósł swoje wyniosłe spojrzenie na Malfoya.
- Czy nie wie pan, panie Malfoy, iż już zamykaliśmy? Czego pan tu szuka? Dawno… pana... tu nie widywaliśmy, skąd ta nagła wizyta? - wychrząkał stary goblin o nienaturalnych żółtych tęczówkach. Słowo pan dosyć trudno przechodziło mu przez gardło.
- Chciałem do … - ale Draco nie skończył zdania ponieważ zobaczył dziwnie błyszczący się trójkącik, który leżał na boku kupki z diamentami i innymi drogocennymi rzeczami. Wiedział, co to było i zanim się zdziwił, co to tutaj robiło, usłyszał dźwięki ...instrumentu, jego instrumentu, gitary.

Energiczne uderzenia o struny kogoś, kto dopiero się uczył grania na gitarze. Później muzyka..,
szczęśliwy śmiech kobiety,... Nagle otwierające się drzwi, cisza..., muzyka ustała, śmiech także. Kroki..., odgłos rozpędzonej ręki, która uderza w policzek..., drzwi trzaskają.
Odgłosy gwaru na peronie, rozmowy, śmiech... pospieszające krzyki. Huczenie sów, miauczenie kotów...
Nagle.... kompletnie coś innego, dziwne syczenie..., nieludzka mowa, krzyki i płacz..., ciągle innych osób. Błaganie..., jęk. Później strzały...., huki, znowu krzyki, znowu ten głos..., tak zimny i opanowany. Nie do opisania, płacz... Dziwna cisza pochłaniająca wszystko. Syczenie ognia. Znów cisza, tym razem głośna i wyzywająca. Wiatr.., szepczący ulgą i wolnością.
Nie, nie tak szybko. Melodia słów na pożegnanie... Od drugiej strony nic, nawet ciszy. Pustka. Nicość.

Draco nie mogąc znieść ponownie tych wszystkich odgłosów, odruchowo zacisnął dłonie na uszach. Nie miał pojęcia, co to wszystko miało znaczyć. Myślał, że już nigdy nie będzie musiał słyszeć tego po raz drugi...A jednak się mylił. Na dodatek czuł, że żołądek zaraz wywróci mu się do góry nogami, więc nie zastanawiając się ani dłużej pobiegł w stronę wyjścia, na świeże powietrze. Nie słyszał nawet ochrypłego głosu goblina, wołającego coś za nim. Nie było to ważne. Nie patrzył nawet dokąd biegł, a gdy poczuł że dłużej nie wytrzyma, podtrzymał się ściany jakiegoś budynku i zaczął dławić. Miał jednak szczęście, że przez cały dzień niczego nie zjadł i po kilku chwilach wszystko ustało. Stał tak jeszcze przez chwilę i zobaczył że naprzeciwko, na gablocie jakiegoś sklepiku, wisiała przylepiona kartka z „Proroka Codziennego”. Przykuło to jego uwagę, ponieważ dzisiaj skończył się jego abonament i nie dostał gazety do domu. Wpatrując się najpierw w zdjęcie, później w nagłówek, nie mógł uwierzyć w to, co tam było napisane. Poczuł nieoczekiwany podskok serca, coś takiego jak ulgę albo radość. Sam nie wiedział, jak to określić. Odwrócił głowę,.po czym podniósł ją w stronę nieba i zamknął oczy. Moglibyśmy się teraz sprzeczać o to, czy Draco Malfoy w tym momencie się uśmiechał lub nie...To zależy od tego, jak się na to popatrzy.



*
Dzisiaj mija dziewięć lat odkąd zniknęłam.
A dziewiąty rok oznacza spełnienie się przepowiedni. Zacisnęłam powieki, a moje ręce zamieniły się w silne zaciśnięte pięści. Popatrzyłam w niebo i zobaczyłam trzy ptaki, frunęły tam wysoko. Tak daleko ode mnie. „Odnajdźcie wolność...”- wyszeptałam. „- Hermiono. Nie daj się”.





Komentarze

Popularne posty