XXV. Data merces est erroris mei magna*
Carry my soul into the night Ferte in noctem animam meam May the stars light my way Illustrent stellae viam meam I glory in the sight Aspectu illo glorior As darkness takes the day Dum capit nox diem
Zawsze
bałem się śmierci. To był główny powód, dlaczego moje czyny
były takie... jakie były. Nigdy bym nie przypuszczał, że... w tej
chwili, tej chwili, kiedy wiesz, że to koniec, że w tej chwili
poczuję ulgę.
Pewnie
dlatego, ponieważ moje wcześniejsze wyobrażenia były całkiem
inne. Całkiem inne. Wyobrażenia, myśli o bólu. O ciemności. O
bezradności. O sile, która mnie trzyma, a ja nie mogę się
obronić. Tylko,
to nie były tylko myśli. Poznałem to i bałem się odczuć tego
ponownie, na zawsze. Byłem
przecież uzależniony od życia. Było do dupy, ale byłem od niego
uzależniony. Nic innego nie znałem i nawet nie jestem pewien, czy
poznać bym chciał. Tak samo jak alkoholik wie, że alkohol jest
beznadziejny, a i tak nie może sobie go odmówić. Zacząć coś
nowego bez niego. Niemożliwe.
Uzależnienie od życia, a śmierć uzależniona od nas? Od wysysania
życia? Może to był jej indywidualny narkotyk. Życie, które
płynie w nas. Jesteśmy jak butelki whisky, czekając na to aż nie
będzie w nas ani kropelki. Nie. W takim razie to Czas jest
uzależniony od Życia. Wypija nas po trochu, do końca. Śmierć
siedzi koło Czasu i domaga się ostatniej kropli, jak pies skamlący
o okruszynę chleba z podwieczorku. Życie. Czas. Śmierć. A my,
tylko nic nie znaczącymi naczyniami?
Od
małości wyrastałem w bańce mydlanej. Dostawałem wszystko czego
zapragnąłem i nie podważałem tego. Ale to nie ma być monolog o
tym, iż mam jak najlepsze prawo do użalania się nad sobą.
Przynajmniej próbuję aby tak to nie... . W
porządku, przyznaje się. Użalam się. Zawsze przecież tak
jest, prawda? Zły chłopak, egoistyczny gnojek nagle rozumie
co źle zrobił. Nagle wszyscy przypominają sobie, że to po
części nie jest jego wina. Nagle się zmienia. Przechodzi na
dobrą stronę, pokazuje prawdziwe uczucia i, co za zaskoczenie,
staje się lepszym człowiekiem. Przestaje być tchórzem, przestaje
być egoistą. Ktoś, a najlepiej jakaś dziewczyna, zaczyna w niego
wierzyć, a przez tą magiczną nieracjonalną wiarę, on sam zaczyna
w siebie wierzyć!Być może nawet odkrywa, co to jest miłość.
Jego dawni wrogowie przeobrażają się w kolegów. Jego życie się
układa. Znajduje prawdziwych przyjaciół i sposób, aby naprawić
swoje błędy. Skreśla swoją dawną tożsamość. Zakochuje się,
jest trochę tragedii o nic, tragiczne słowa, trochę łez.
Ucieczka, ponieważ przychodzą te słabe chwile. A potem szczęśliwy
powrót. Błyszczące oczy, uśmiech, uściski, bla bla bla. Miód,
ciasteczka i orzeszki. Happy End.
Mogę
zapewnić od razu, u mnie tak nie było. Nie byłem tym egoistycznym
człowiekiem, który się polepszył. Obrażałem przez całe życie
innych i się nie zmieniłem, nawet jeżeli ktoś tak zaczął
uważać. Bóg, czy ktokolwiek osądza ludzi po śmierci, może teraz
i nade mną się głowić. Jestem gotowy. Jestem gotowy, żeby stanąć
przed Nim. Lub kimkolwiek innym. Lub nawet przed nikim. Jestem
gotowy...
Pierwszy
dowód, iż nie żyję: Nie umiem kłamać. Po prostu nie jestem w
stanie. Czy to przez jakąś aurę oczyszczającą w niebie,
piekle...lub tym czymś pomiędzy?
Dobra,
dobra. Już mówię tą cholerną prawdę. Nie jestem gotowy,
aby przestać istnieć. Jeszcze nie. Jeżeli nikogo nie ma, nie ma po
tej drugiej stronie... Co ja będę robił? Bo jak najwyraźniej
jeszcze myślę.
Ciekawe
jak zareagował Nott. Theodor Nott. Ten cholerny zdrajca. A mówią,
że przyjaźń od dziecka trwa wieki. No cóż, znów kolejne
kłamstwo. Wierzyłem w kłamstwa, sam kłamałem.
To wydaję się zachowywać równowagę sprawiedliwości. Już
się nie dziwię.
Czy
ktoś może mi przynajmniej odpowiedzieć na moje pytania, skoro jak
najwyraźniej nie będę miał okazji wpaść na odpowiedź sam? Nie?
To moja tak jakby kara? Doskonale. Skrawki pytań: Moja matka. Agnes.
Tajemnice. Wizje. Blaise. Moja miotła. Granger.
Ciekawe,
jaki będzie mój pogrzeb. Lub dokładniej: kto na niego przyjdzie.
Czy pozwoliliby rodzicom, czy w ogóle by im powiedzieli? A mój
ojciec, jak by zareagował, kiedy dowiedziałby się, w jaki sposób
straciłem życie? Zapłakałby? Matka? Już ich nie zobaczyłem.
Ja.
Nigdy nie byłem za granicą. Nie widziałem Moskwy, ani Chin. Ani
Japonii. Nie byłem w Ameryce. Nie widziałem Paryża. Tylko jeden
raz byłem w Dublinie.
Oprócz
mojej matce, kiedy byłem mały, nigdy nikomu nie powiedziałem, że
kocham. Znów mam być szczery? Nie żałuję
tego. Nikt na to nie zasłużył.
Nie
wytłumaczyłem Potterowi, dlaczego go wtedy nie zdradziłem.Dobrze,
ponieważ sam nie mam pojęcia. Nie powiedziałem Czarnemu
Panu i Bellatrix, co naprawdę o nich myślę. A teraz tak na to
patrząc, mogłem to zrobić. Wszystko jedno, wyszłoby przecież na
to samo. Mhm, dobrze. Przynajmniej jedną z tych
rzeczy mogłem bynajmniej spróbować.
Ale nie zrobiłem tego, więc po cóż
płakać nad rozlanym mlekiem. Wybaczcie wszyscy, nie stałem się
święty, nie zawinąłem nawet granicy pod bycie dobrym. Nie
szukajcie, strata czasu. Jeżeli taki tu w ogóle istnieje.
Nie
powiedziałem Blaise'owi, że jest jedynym człowiekiem, którego
mogę ścierpieć. Nigdy nie opowiedziałem Agnes o naszej matce,
choć to był powód, dlaczego wtedy się u mnie pojawiła. No
i co? Mówiłem cholernie głupie rzeczy. Jak wtedy, w
drugiej klasie, kiedy Komnata Tajemnic się otwarła. Matko,
ale Granger wtedy i tak nie zabrali, więc kogo to obchodzi. Nie
zabiłem Dumbledore'a, ale chciałem. Chciałem, żeby ratować
własny tyłek. Potter uratował mi życie, a ja po prostu uciekłem.
Zabiłem Angelinę Johnson. Zabiłem, a teraz sam zabiłem siebie.
Moja biografia powala na nogi.
Draco
Malfoy. 18 lat. Śmierć przez tragiczny wypadek.
Wymknąłem się z mojego pokoju. Było już późno, powinienem dawno spać. W domu było cicho, a posadzki z marmuru lodowate jak zawsze. Popołudniu widziałem, jak ojciec przyniósł nowe książki starannie zapieczętowane. Być może jedna z nich pomogłaby mi, być może wiedziałbym wtedy coś, czego inni w szkole nie wiedzą. Jakieś zaklęcia, które dałyby mi zwyciężyć jakiś pojedynek. Byłem boso i schodziłem właśnie po wijących się schodach na pierwsze piętro. Schody były z polerowanego drewna, trzeba było jednak uważać, gdzie stawia się stopę. Zszedłem powoli, aż stanąłem przed drzwiami do naszej biblioteki. O ile im jeszcze nie przydzielił miejsca na jednym z regałów, książki powinny grzecznie leżeć na biurku.
– To skandal, Cygnusie. Nigdy nie sądziłem, że coś tak poniżającego spotka naszą społeczność. – usłyszałem głos mojego ojca. Poczułem rozczarowanie, dziś nie będę mógł zaglądnąć do tych pism. A jutro będzie już za późno, jutro wyjeżdżałem już do Hogwartu.
– Nobby Leach. Zwykły śmierdzący mugol ministrem Magii! – parsknął jakiś głos. Wydawał mi się znajomy. Cygnus Black. Czasami bywał w naszym domu. Był ojcem Narcyzy. Ją też czasem do nas przyprowadzał, razem z jej siostrą Bellatrix. Najwredniejsza dziewczyna, którą kiedykolwiek spotkałem. Tylko co Cygnus robił o tej porze w naszym domu? Słyszałem oczywiście o nowym Ministrze Magii, tak samo nie byłem w stanie tego pojąć. Ale to nie mógł być jedyny powód dlaczego Cygnus siedział tu o tej godzinie w bibliotece. Przyłożyłem lekko ucho do drzwi.
– Dziękuję ci, że przyszedłeś. Miałem wrażenie, że twoja reakcja będzie taka sama jak moja. Dlatego dziś udałem się na Pokątną. Znasz oczywiście starego Burgina? No właśnie. Zamówiłem tam parę dni temu pewne książki, ale... to nie wszystko. Gdy stary dobry Burgin poszedł do magazynu po moje zamówienie, zobaczyłem, że na jego biurku leżą jakieś zapiski. Z ciekawości i muszę przyznać, iż najpierw z nudów, zacząłem je czytać. Gdy Burgin wreszcie przyszedł, wystraszył się wielce. Zapytałem go, kto był autorem tych zapisków. Wtedy Burgin opowiedział mi o pewnym pracowniku, który pracował u niego jakieś ponad dziesięć lat temu. Toma Riddle'a. Dzisiaj mało kto pamięta go pod tym imieniem – mówił ojciec. Przez chwilę panowała cisza. Czułem jak marzną mi stopy, a palce stają się wilgotne. Tak, miałem rację. To nie tylko z powodu nowego Ministra Magii ci dwaj odbywali tą rozmowę.
– Chcesz powiedzieć, że Tom Riddle to... – zaczął Cygnus. Usłyszałem kroki. Szelest papieru.
– Tak. To Lord Voldemort. I jeśli chcesz znać moje zdanie, dziś przyszedł dzień, w którym straciłem nadzieję i nie mam zamiaru dłużej siedzieć z założonymi rękami i patrzeć na to, jak nasz świat plamią szlamy, nieczyści, którzy nie mają żadnego prawa... uczyć się magii, a co dopiero być postrzeganym w ten sam sposób, co my... – Ojciec był zły. Słyszałem jak jego głos stoi na granicy pomiędzy opanowaniem, a wstrzymywaną furią.
– Abraxas, całkowicie się z tobą zgadzam. Myślę, że nosimy pewną odpowiedzialność. – Usłyszałem Cygnusa.
– Tak, dokładnie, tak. Słyszałeś o otwarciu Komnaty Tajemnic dwadzieścia pięć lat temu? – Wstrzymałem oddech. – Oskarżono wtedy nijakiego Rubeusa Hagrida. To bzdura. Tylko prawowity potomek Salazara Slytherina może...
– Może otworzyć Komnatę Tajemnic. Tak, oczywiście, że wiem. Sugerujesz... – Oboje mówili teraz coraz szybciej, ciągle sobie przerywając.
– Burgin pokazał mi jego podpis. Tom Marvolo Riddle. Marvolo był potomkiem Slytherina. To Lord Voldemort otworzył wtedy Komnatę. Dla mnie to znak. Pojawił się ten, któremu musimy służyć. To nasz obowiązek. – Słyszałem o nim. Mówiono, że gromadzi popleczników.
– Nie tylko nasz. Także naszych potomków. Całej naszej rodziny. To jedyna nasza szansa. Bylibyśmy głupcami, gdybyśmy jej nie wykorzystali. – Moje serce biło jak szalone. To nie były słowa rzucone na wiatr. Nie mogłem teraz tak po prostu wrócić do łóżka. Wziąłem całą moją odwagę i podniosłem pięść, jednak drzwi otworzyły się zanim zdążyłem stuknąć o drewno.
– Synu, czy nie nauczyłem cię lepszych manier? – odezwał się ojciec. Otwarłem usta.
– Przepraszam, ojcze. – Abraxas podszedł bliżej. – Przywitaj się z moim gościem, Lucjuszu. Możesz wejść. – Posłusznie zwróciłem się do Cygnusa, lekko się pokłaniając.
– Młody Malfoy. Jesteś taki sam jak my. Widać, podsłuchiwanie jest dziedziczne. – Byłem zdumiony reakcją Cygnusa, który na domiar wszystkiego nawet lekko się uśmiechnął. Ojciec jednak nie zareagował tak otwarcie.
– Jestem bardzo rozczarowany twoim zachowaniem, ale o tym porozmawiamy później. Skoro tu już jesteś, zróbmy z tego pożytek. Co usłyszałeś z naszej rozmowy? – Nie miałem zamiaru kłamać. Podszedłem bliżej.
– Sporo. Ojcze, proszę powiedz mi, co to wszystko oznacza? – Nie potrafiłem ugryźć się w język. Abraxas spojrzał na mnie, jak gdyby doskonale wiedział, ale nie chciał się tym ze mną podzielić.
– Dowiesz się wkrótce – powiedział zdatnie. – Abraxas, nie sądzisz, iż powinien wiedzieć? – Cygnus.
– A co mogę mu jeszcze powiedzieć? Usłyszał wszystko. A to, czego od niego oczekuję, wie już od dawna. Posłuchaj, synu. Jutro wyjeżdżasz do szkoły, chcę abyś rozpowiedział to dalej. Lord Voldemort potrzebuje wszystkich nas uczniów Salazara. Dowiedz się, kto należy do zdrajców. Zgromadź swoją grupę ludzi, spraw, aby cały Slytherin należał do ciebie. To bardzo ważne. Przynieś mi chlubę. A my z Cygnusem zajmiemy się resztą. – Spojrzał na swojego gościa, tym razem lekko wykrzywiając usta. – Możesz już iść. – Przytaknąłem głową.
Gdy miałem przekraczać już próg, przypomniało mi się pytanie. Musiałem je zadać.
– Ojcze, co to dokładnie Komnata Tajemnic? – Stanąłem i czekałam na odpowiedź.
– Myślę, synu, iż tą wiedzę jesteś w stanie sam zdobyć, gdy już będziesz w szkole.
Gdy wróciłem do pokoju, wyjąłem pergamin z szuflady i zamoczyłem pióro, pisząc....
30.08.1968, Malfoy Manor..........
Ciemność.
Po raz pierwszy ją zauważyłem. Ciemność, która nie chciała
ustąpić, ale w której zaczęły się nagle pojawiać plamy, po
chwili znów wtapiające się w tą szarość. 30.08.1968 Ta
data. Mój ojciec wtedy był .... na piątym roku w Hogwarcie. W tym
momencie byłem tam, widziałem mojego dziadka, a także ojca mojej
matki. Cygnusa. Nigdy go nie poznałem osobiście, ale dość dużo o
nim słyszałem.
To
wspomnienie mojego ojca było kolejną wizją. Kolejny kawałek do
tej układanki. Wszystko z powrotem wróciło, zawaliło mnie, jak
lawina ciężkich kamieni. Coś było nie tak.
W tej
chwili, poczułem, że oddycham. Wciągam powietrze do moich płuc,
po chwili je wydychając. Oddychałem, czyli żyłem.
– Nie
powinien jeszcze mieć odwiedzin. Potrzebuje spokoju....
– On
jest nieprzytomny, nic mu nie zaszkodzi, gdy po prostu koło niego
usiądę.
– Nie
ma mowy! Dopóki nie odzyska przytomności, nie mogę pozwolić,
aby...
– Poppy,
proszę powiedz mi, kiedy pan Malfoy się obudzi. A co do pana, panie
Zabbini, proszę nie denerwuj naszej pielęgniarki. Ona wie, co jest
najlepsze.
– Dokładnie.
A w tym momencie, muszę mu podać kolejną serię lekarstw.
Głosy
słyszałem jakby zza papierowej ściany. Poczułem jak ktoś wsuwa
mi do ust coś zimnego, a następnie jakiś płyn, który smakował
jak ziemia z mocnym aromatem mięty, rozpływał się na moim języku
i spływał powoli do gardła. Chciałem spróbować otworzyć usta,
ale momentalnie wszystko było takie ciężkie i ciepłe. Ciemność
znów przestała nią być, przestałem być świadom, że mnie
otacza i oddałem się temu ciepłu.
*
Po
kolejnych takich podaniach, zacząłem czuć się żywszy. Od czasu
nawet poruszałem palcami. Aż przyszedł czas kiedy otwarłem oczy i
powitał mnie sufit skrzydła szpitalnego. Pomfrey nie dała mi
wytchnienia, ciągle faszerowała mnie jakimiś dziwnymi
substancjami, od których nie raz robiło mi się mdło. Nie miałem
pojęcia, ile czasu minęło od mojego wypadku, ani jak długo
leżałem nieprzytomny. Kiedy próbowałem zapytać ja, posyłała mi
srogie spojrzenia, po których odgadłem, iż nie będzie miało
sensu marnowania sił na pytania. Pewnie i tak by mi nie
odpowiedziała.
Na
przeciwko mojego łóżka był kolejny rząd pustych łóżek, a za
nimi wysokie okna, za którymi mogłem dostrzec, czy na polu znów
padał śnieg. Większość czasu spałem, a kiedy
się budziłem, dostawałem kolejną porcję medycyny, a także jakiś
dietetyczny posiłek. Uparłem się, by jeść o własnych siłach,
choć ręka bolała mnie przez wysiłek
podnoszenia jej do ust. Gdy się budziłem, nikogo nie było
oprócz pielęgniarki. Na szafce przy łóżku nie było niczego, co
by wskazywało na jakiekolwiek odwiedziny. Pewnego dnia, za oknami
było już ciemno, a na sali paliły się tylko latarnie, nie mogłem
wytrzymać już tej przytłaczającej ciszy i
zadzwoniłem tym cholernym dzwonkiem, którym mogłem zwołać
Pomfrey. Pielęgniarka wydreptała ze swojego gabinetu, otulona
błękitnym szlafrokiem.
– Czy
może mi pani powiedzieć, dlaczego już od paru dni odkąd
się obudziłem, nikt tu nie przychodzi? Słyszałem, że
McGonagall chciała wiedzieć, kiedy się już obudzę.
– I
tylko dlatego pan mnie budzi? Nie mogło to zaczekać do rana?
– Nie
– parsknąłem.
Pomfrey
zwęziła usta w jedną linię.
– Zawiadomiłam
dyrektorkę, ale poprosiłam, żeby jeszcze pana nie odwiedzać.
– A
co z Blaisem? Dlaczego nie pozwala pani nikomu do mnie przychodzić?
Ma pani pojęcie, jak bardzo ta ciągła cisza doprowadza mnie do
szału, za każdym razem, gdy otwieram oczy? Ta sala jest cały czas
pusta. Mam tego dosyć.
– Nie
powinien pan teraz się denerwować lub się nadwyrężać... Dlatego
niestety musiałam ich trzymać z daleka. Ale jak widzę, już
niebawem nie będzie to konieczne.
– Ich?
Kto jeszcze? – Zmarszczyłem czoło. Pielęgniarka zaczęła
oglądać moją nogę, przykładając do niej różdżkę.
– Panna
Melphis. Ach, i ktoś jeszcze... Niech sobie przypomnę...
– Ventimiglio?
– Proszę?
Nie, nie. Ach, tak. Już wiem. Pan Profesor Melphis też był.
Syknąłem.
Pomfrey spojrzała na mnie zaalarmowanym wzrokiem, ale po momencie
znów skupiła się na mojej nodze. Kiedy skończyła, byłem myślami
daleko stąd. Przy Cygnusie i moim dziadku. Choć tak teoretycznie
mówiąc, Cygnus też nim był. W końcu moja matka była jego córką.
– Coś
pan jeszcze potrzebuje?
Potrząsnąłem
głową, ale zanim zniknęła w swoim pokoju, zawołałem jeszcze
jeden raz.
– Kiedy
mnie pani stąd wypuści?
Pomfrey
odwróciła się z dziwnym grymasem na twarzy.
– A
jak myślisz?
Nie
miałem pojęcia.
– Dwa
dni? – Ile w końcu może trwać leczenie złamanej nogi. Pomfrey
się zaśmiała.
– Mam
nadzieję, że tylko żartowałeś. Chyba nie muszę ci przypominać,
jakie urazy spowodował ten wypadek! Masz szczęście, że to
przeżyłeś. Z logicznego punktu widzenia powinieneś już nie żyć.
Nie wiem, jak ci się udało wymsknąć śmierci... Spadłeś z
trzydziestu metrów wysokości, a twoje urazy wskazują na upadek z
trzech do czterech metrów.
– Tydzień?
– wydławiłem. Wyobrażenie spędzenia tu dalszego tygodnia mnie
odstręczało. Pomfrey się zamyśliła.
– Coś
około tego. Dobranoc!
– Chcę
żeby pani wpuszczała te osoby, które chcą mnie odwiedzić! –
krzyknąłem jeszcze, ale być może za późno, gdyż drzwi zostały
zatrzaśnięte.
Kolejny
dni mijały podobnie co ostatnie. Pomfrey nie odzywała się ani
słowem. A ja przestałem protestować, nie miało to żadnego
skutku. Od czasu do czasu słyszałem, jak ktoś rozmawiał z nią na
korytarzu, ale żadnych konkretów. Odebrali mi na ten czas różdżkę.
A z łóżka jeszcze nie mogłem się ruszyć.
W
końcu, cztery dni po nocnej rozmowie, drzwi się otworzyły, a do
sali razem z pielęgniarką weszła dyrektorka.
Podniosłem
się.
– Dzień
dobry, panie Malfoy. Widzę, że już panu lepiej. To bardzo dobrze.
– Odwróciła się do Pomfrey. – Dziękuję ci, Poppy. – Ta
kiwnęła głową i odeszła.
– Niezwykle
nas pan wystraszył tym wypadkiem. Całe szczęście, że skończyło
się to tak, a nie... – Odchrząknęła. – A nie inaczej.
Chciałem
ją już zapytać, czego ode mnie chciała, ale pewnie jak każdy z
dorosłych nie odpowiedziałaby mi wprost. Dlaczego jest tak trudno
być konkretnym? Dlaczego wszystko trzeba owijać w bawełnę, robić
tajemnice z czegoś, czym tajemnicą nie było?
– Może
pani profesor mi powie jaką mamy datę? Jestem tu zamknięty i nie
mam pojęcia o niczym. Nawet zabroniono mnie odwiedzać, choć czuję
się coraz lepiej.
– Mamy
siedemnastego grudnia, panie Malfoy. Chciałam z panem porozmawiać.
Ten wypadek, czy coś pan pamięta? Coś szczególnego?
Tak.
Pamiętałem. Pamiętałem nagle tą zmianę pogody. Jakbym przeniósł
się w czasie, tyle że to pewnie była jedna z tych wizji. Być może
byłem wtedy w skórze ojca. To słodkie uczucie... Ktoś musiał
nałożyć na niego zaklęcie Imperius. Dlatego ja też puściłem
miotłę. Spojrzałem na McGonagall. Coś szczególnego, pytała.
– Nie.
Nic szczególnego. Nie pamiętam wiele.
Myślę,
że coś podejrzewała, ale nie pytała więcej. Przeszła do
następnego tematu, którym był koncert Bożego Narodzenia. W końcu
teraz każdy przygotowywał swój występ.
– Myślę,
że to jasne. Nie będzie pan wstanie teraz ćwiczyć, więc pan nie
wystąpi. Co do pani Granger, obawiam się, że ona też będzie
musiała się z tym pogodzić.
Na
koniec pożyczyła mi szybkiego powrotu do zdrowia i zdania ostatnich
egzaminów, które odbywały się dwudziestego drugiego grudnia.
Miałem jeszcze tylko cholerne pięć dni! Skoro zwalnia mnie z tego
koncertu, może równie dobrze zwolnić mnie z egzaminów. Ale to
była nauczycielka.
W
ciągu dnia odwiedził mnie Blaise, który z ekscytacji nie mógł
się pozbierać. Przyniósł mi książki i moje notatki, żebym mógł
się uczyć. Przyznał jak zbity pies, że wrobienie mnie w ten mecz
było jego pomysłem, a Valerie mu tylko w tym pomogła. Przyjąłem
to wyznanie z obojętnością.
Tego
samego dnia dostałem również pierwszy od bardzo dawna normalny
obiad. Pomfrey nie kazała mi już zażywać tego usypiającego płynu
i nawet zarządziła, abym zaczął powoli ruszać nogami. Wstawanie
jednak nadal było zabronione.
Próbowałem
się uczyć, ale mi to nie wychodziło. W mojej głowie próbowałem
złożyć w całość te kawałki układanki, które miałem. Nic z
tego. Po jakimś czasie myśli mi się plątały, a głowa zaczynała
pulsować. Brakowało jeszcze najważniejszych elementów.
Musiałem
zasnąć, gdyż kiedy się ocknąłem, sala tonęła w cieniach,
które rzucały łóżka. Za dnia jasno białe pokrycia, teraz
zmieniły kolor na szary. Szyby okien okryły się swoją ciemną
matowością. Mimo wszystko żadne światło nie paliło się jeszcze
pod sufitem. Nawet latarnia przy moim łóżka była ciemna.
Podniosłem
się, żeby ją zapalić i zobaczyłem zwinięty kawałek pergaminu,
leżący na małym, owiniętym papierem pakunku. Zmarszczyłem czoło
i wyprostowałem się bardziej. Sięgnąłem po pergamin, nie mając
pojęcia, kto mógłby mi go zostawić razem z czymś zapakowanym.
Drugą ręką zapaliłem latarnie. Blaise razem z książkami
przyniósł mi również moją różdżkę. Cały czas ją miał.
Wyjął podobno zanim zwinęli mnie z boiska.
Przyjrzałem
się pergaminie i odczytałem dość pospiesznie napisaną treść.
Nie było tego wiele:
Draco,
Przeczytaj
ten pamiętnik. Przyjdę po niego rano. Nikt nie może się o nim
dowiedzieć!
PS:
Mama dostała rozprawę na nowy rok.
PSS:
Cieszę się, że żyjesz!
Agnes
Wziąłem
do rąk pakunek i odpieczętowałem go. Zrzuciłem papier na zimną
posadzkę, gdzie wtopił się w cienie, w ciemność. Miałem przed
sobą książeczkę zapieczętowaną metalowym zatrzaskiem. Okładka
była obtarta, ornamenty w niej wyryte straciły już blask, ale
gdzieniegdzie pobłyskiwały jeszcze starym srebrem. Grzbiet był
pokryty cienkimi, prawie niedostrzegalnymi wzorami, przejechałam po
nim lekko palcem, zanim otwarłem.
Zobaczyłem
pierwszą stronę, którą pokrywało staranne pismo. Mój wzrok padł
na datę, jednak zanim zacząłem czytać cokolwiek, poczułem zimno
wkoło mnie. A same kartki zaczęły wydzielać ciepło, które
poczułem pod czubkami moich palców. Przeszedł mnie dreszcz. To
tak, jakby te kartki nagle wsiąknęły do siebie całe ciepło mnie
otaczające. Moja latarnia zgasła. Siedziałem w ciemności. A co
stało się ze słowami, zwykłymi, słowami stworzonymi przez
atrament? Znikły, zaczęły momentalnie wsiąkać w papier. Miałem
ochotę puścić tą książkę, rzucić nią o ścianę. Chciałem,
żeby ciepło znów do mnie wróciło. Jednak zamiast tego, sięgnąłem
po różdżkę i wyszeptałem: Lumos.
Moje
palce były wręcz białe, skostniałe, choć końcówki wciąż
dotykały ciepłego papieru. Zbliżyłem różdżkę do papieru i
zamarłem, kiedy zobaczyłem ukazujące się litery. Powoli, tak jak
gdyby ktoś je w tej chwili pisał. Dotknąłem ręką miejsca, w
którym jeszcze nic nie było, ale litery, słowa, pojawiały się
dalej. Zmarszczyłem czoło. Co wywołało... to? Przecież
widziałem, jak przed chwilą cały pamiętnik był zapisany.
Zwyczajnie. Przekartkowałem go szybko, ale wszystko znikło.
Dotarłem do ostatniej kartki, tam jeszcze dostrzegłem jeden
zapisek, który jeszcze nie znikł.
24.Grudnia.1998
roku
To
również po chwili pochłonął papier. Zmarszczyłem czoło. To był
rok. Ten rok. Wróciłem na początek. Kartka była teraz zapełniona
pismem, a ja poczułem jak papier powoli zaczyna chłodnieć. A do
powietrza powracało ciepło. Odetchnąłem, choć dokładnie
wiedziałem, iż to nie koniec wszystkiego. To był dopiero początek.
Witaj
Draco,
Wiedziałem,
że Krystian będzie chciał zatrzymać jedyną rzecz, w której było
mnie najwięcej.
Na
pewno dziwisz się temu, co widzisz. Choć ja też teraz muszę
przyznać, że to dziwne uczucie przewidywać, iż kiedyś mój
pamiętnik wpadnie w twoje ręce. Być może pamiętasz twoją
książkę do Opieki nad Magicznymi Stworzeniami? To ona
zainspirowała mnie do tego. Za moich czasów szkolnych dobrze
zaprzyjaźniłam się z gajowym. Hagridem. Obiecał mi wtedy, że
kiedyś użyję tej książki, jeżeli będzie miało okazję
nauczania. Ulepszyłam trochę to zaklęcie, w końcu nie miałoby to
sensu, żeby tak każdemu, kto pogłaszczę grzbiet ujawniła się ta
treść.
Mam
na imię Nel Granger. To mój pamiętnik, jednak treść jego jest
zbyt długa i nieprzejrzysta, dla kogoś, kto chcę zrozumieć.
Pomyślałam, że tak być może ułatwię wam, tobie, to zadanie. Z
resztą... nikt, kto nie może dowiedzieć się prawdy, nie dowie się
jej przez moje zapiski. Zrobiłam cenzurę, w ten sposób mogłam go
podarować Krystianowi. Wiedziałam, iż kiedyś... a tak naprawdę w
ten decydujący rok wróci do Hogwartu za wszelką cenę.
Pierwszą
rzeczą, jaką chcę ci wyjawić, to to, że kochałam twojego ojca.
Przez tyle lat próbowałam wymazać go z mojej pamięci. Zapomnieć,
iż go poznałem. Że byłam tak blisko, aby zmienić jego poglądy.
Ale nie wiedziałem, co trzymam w ręku. Nie zdawałam sobie sprawy.
Bałam się i mimo wszystko byłam egoistką. Grałam na dwa fronty.
Twój
ojciec myślał, że mnie zabił. A to zniszczyło jego. Być może
mnie też. Cała się trzęsę, gdy to piszę. Boję się. Być może
dlategom bo piszę do syna Lucjusza. Do
ciebie. Do dziecka. Do niemowlęcia. Ponieważ w tym momencie, masz
zaledwie parę miesięcy i leżysz w swoim łóżeczku, nie wiedząc
o niczym. To wydaję się tak absurdalne. Ale przecież czas jest
jedynie iluzją.
Moje
jedyne dziecko oddałam mojemu bratu, który wychowuje je jak własne.
Zrobiłam to, ponieważ myślałam, że tak będę wolna. Gdy nie
poznam dziecka, nigdy go nie pokocham, nie zwiążę się z nim. To
było najgłupsze, na co mogłam wpaść. Kiedy się urodziła, stała
się w jednej chwili całym moim światem, a ja byłam bezradna.
Bezradna i zaczęłam się nienawidzić. Oddałam dziecko, własne
dziecko za....
Pewnie
pytasz się, czemu to piszę. Akurat tobie. Nie umiem patrzeć lub
przepowiadać przyszłości, ale potrafię sobie wyobrazić, co
będzie. Lord Voldemort to straszny wróg i niebezpieczeństwo.
Wyprowadził już teraz cały nasz świat z równowagi. Bez tej
cholernej wiedzy, którą strzegłam. Ogród i Biblioteka Ravenclaw
to przekleństwo, chciałam uciec, uwolnić się, a zrobiłam przez
te próby coś o wiele gorszego.
Bo
widzisz, kiedy byłam w szkole zostało mi powierzone bardzo ważne
zadanie. Strzegłam tajemnicy o której Czarny Pan nigdy nie mógł
się dowiedzieć. Dlatego Lucjusz musiał uwierzyć, iż nie żyję.
Ponieważ bez strażniczki to co, czego strzegę, jest niedostępne.
A twój ojciec poznał moją tajemnicę. Poznał każdy jej szczegół.
Choć nigdy nie powinnam była na to pozwolić.
Powstała
przepowiednia, ponieważ ja zrobiłam coś okrutnego. Coś okrutnego,
byłam zdesperowana. Nadal jestem, ale dlatego, iż pojęłam...
Pod
koniec roku dziewięćdziesiątego ósmego czary tego potężnego
zaklęcia odbiorą wolność mojej córce.
A
ty, ty musisz zniszczyć ten ogród i bibliotekę. Powstała po to,
aby ukryć wiedzę przed Slytherinem. Dlatego tylko członek
Slytherina może go zniszczyć. Wiem, że to straszna prośba, ale
myślałam nad wieloma sposobami. Niestety nie widzę żadnego innego
wyjścia. Jeżeli Ogród i Biblioteka nie zostaną zniszczone, mojej
córce zostanie odebrana wolność.
Jeżeli
chcesz dowiedzieć się czegoś więcej o ogrodzie i pałacu
Ravenclaw, jedyną szansą na to jest pokonanie, a zarazem
wypełnienie tego, co najbardziej oczywiste. Jedynie przez kłamstwo,
które stanie się prawdą. Hermiona dostała klucz, mam nadzieję.
Musicie sobie zaufać.
Od
momentu kiedy pojęłam swój błąd, próbuję planować, ratować.
Ale jak to się robi, kiedy to leży w dalekiej przyszłości? Nie
wiem, ale próbuję.
Wizje
doprowadzą was do całości, one wskazują drogę, pokazując
przeszłość, ale to wynik przekleństwa. Lucjusz dostał dostęp do
Ogrodu, ale cena za to była wysoka. On również, nie wiedząc o
niczym, zapłacił tobą. Oprócz duchów tych czterech domów, jest
coś o wiele bardziej mocnego. Coś, co czuwa nad równowagą
tajemnic w Hogwarcie. Ja, Krystian i Lucjusz zburzyliśmy tą
równowagę. A cena za to była i jest wielka...
Gdy
skończysz to czytać, pogłaskaj ponownie grzbiet i nie zapominaj
nigdy jak pachną prawdziwe róże.
Wybacz
nam. Data merces est erroris mei magna.
N.G
*
Wyszedłem
ze skrzydła szpitalnego dwa dni później. Mój stan szybko się
poprawił. Jednak wszystko, wszystko wkoło mnie widziałem jak przez
mgłę. Wir płatków śniegu za oknem. Wielkie, dostojne choinki,
które pewnego poranku pojawiły się w Wielkiej Sali. Nauczycieli
ciągle przypominających nam o nadchodzących egzaminach, uczniów
roześmianych i szczęśliwych, ponieważ święta stały już w
progu. Uczyłem się, musiałem w końcu, ale unikałem ludzi. Ale
czy ktoś dziwiłby się moim zachowaniem, gdyby wiedział, co ja
wiem, ale tak naprawdę nie do końca?
Tamtego
dnia, kiedy w rękach trzymałem ten pamiętnik, nie zdawałem sobie
sprawy. Owszem, dziwiły mnie te wizje, ale nie... przypuszczałbym
czegoś takiego. Rano, kiedy Agnes wpadła, budząc mnie z
niespokojnego snu, oddałem jej pamiętnik. Była bardzo
podekscytowana, ale mówiła tylko o treści pamiętnika, jakiej ja
nigdy nie przeczytałem. To było logiczne. Kiedy ta Nel to pisała,
Agnes jeszcze nie było na świecie. Ale przez to, iż Krystian
również był w to zawikłany, jego córka... automatycznie stała
się kolejną ceną, ofiarą... czy jak to jeszcze nazwać. Musiałem
tylko grzecznie kiwać głową na jej komentarze i udawać, że wiem
tylko tyle, co ona, aż wreszcie sobie poszła.
Wreszcie.
Tak, ponieważ ja teraz wiedziałem więcej od nich wszystkich, a nie
wiedziałem, co zrobić z tą wiedzą.
Wszyscy
przygotowywali się na egzaminy, koncert Bożego Narodzenia i
cieszyli na dwa tygodnie ferii, to było tak zwyczajne i normalne
zmartwienia i uciechy, że nie raz miałem ochotę krzyknąć na zbyt
euforycznych przechodniów lub zdeprymowanych nauką sąsiadów w
ławce.
Chodziłem
często na spacery, głównie po to, że w tej bieli i zimnie było
łatwiej myśleć i nie raz stawałem parę metrów od chaty Hagrida.
Gdyby on tylko wtedy nie użył tej cholernej książki, nie
chodziłbym teraz z chaosem w głowie.
Nie,
to było śmieszne. Być może, nie miałbym tak dużo myśli w
głowie, ale to, co miałoby się stać,
stałoby się i tak i tak. Ale co do cholery się stanie? Jak? Czy z
jakiegoś zaułka wyjdzie jakaś postać i mnie zabije, udusi,
zaczaruję? Mówiąc syczącym głosem: Jesteś ceną, za
przestępstwo twojego ojca! Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić.
– Panie,
Malfoy! Proszę zostać na dwa słowa. – Usłyszałem głos
McGonagall, w momencie jak mijałem jej biurko, aby wyjść z klasy.
Niektórzy uczniowie posłali mi spojrzenia. Zwróciłem się w jej
stronę. Dziś był drugi dzień egzaminów. Sprawdzian z
Transmutacji odbyłem wczoraj.
Stanąłem
przed nauczycielką. McGonagall uprzątnęła książki ze stołu i
jednym zamachem różdżki zadyrygowała je do szafki, gdzie kluczyk
jeden raz obrócił się wkoło. Następnie zamknęła drzwi do klasy
i skinięciem głowy pokazała mi, iż mam pójść za nią, do jej
gabinetu.
– Gdyby
pani chciała, abym został tylko na dwa słowa, nie ...
– Proszę
sobie darować – powiedziała ostro, siadając na krześle przed
stołem. Usiadłem na drugim. McGonagall znów machnęła swoją
różdżką, a na stole pojawił się talerz z ciasteczkami
świątecznymi, a także zwój pergaminu, który momentalnie
rozwinęła, biorąc do ręki pióro.
– Ciasteczko,
panie Malfoy? – zapytała równie konkretnie, jak zawsze.
Zaprzeczyłem lekko głową, prawie niewidocznie. Czułem się
ośmieszony.
– Nalegam
– powiedziała dobitniej. Przewróciłem oczyma i sięgnąłem po
ciastko. Było kruche z białą cukrową polewą. Wsadziłem je do
ust, a w tym momencie koło mnie w małym kominku zaczął płonąć
ogień.
McGonagall
zaczęła przyglądać się zapiskom, które miała przed sobą.
– Śledzę
pańskie wyniki już od jakiegoś czasu, choć to nie moje zadanie,
tylko jeżeli już pańskiej głowy domu. Ale z pewnych przyczyn
byłam ciekawa... – Oderwała wzrok od pergaminu i wbiła we mnie
to swoje przeszywające spojrzenie.
– Jest
pan nad wyraz dobrym uczniem... Co prawda, pańskie wyniki z
zielarstwa mogłyby być nieco lepsze, a także w runach, widzę, że
to nie pańska specjalność, jednak pomijając te dwa przedmioty,
wszędzie radzi sobie pan doskonale. Och, tak zapomniałam. Historia
też nieco kuleję, ale egzamin ma pan dopiero dziś, więc być może
mnie pan jeszcze zaskoczy. Przynajmniej mam taką nadzieję –
mówiła dyrektorka.
– Co
w związku z tym? –wymamrotałem dość
obojętnie, wtapiając wzrok w pojemnik z atramentem. Jakie znaczenie
miały teraz dobre oceny?
– Panie
Malfoy, czy nie zastanawiał się pan czasami nad swoja przyszłością?
Nad tym, co by pan chciał robić po ukończeniu tego roku? –
zapytała mnie swoim racjonalnym tonem.
Gdybym nie dowiedział się o jakimś stworzeniu, które chcę
przywrócić równowagę debilnym tajemnicom w tej szkole, przez
odebraniu mi siebie, to być może zaczął bym się nad tym
zastanawiać... – pomyślałem cynicznie, odruchowo biorąc
jeszcze jedno ciastko do ręki. Zaprzeczyłem głową.
– Nie,
takie myśli jeszcze nie przewinęły się przez moją głowę.
– Ah
– odparła McGonagall. – W takim razie to najwyższy czas. Z tego
co tu widzę, ma pan ogromny talent do eliksirów, transmutacja też
panu nieźle idzie. Zdał pan wczoraj na dobry. Gdyby pan
polepszył wyniki z zielarstwa, wtedy...
– Wtedy,
co? – przerwałem.
– Wtedy
ma pan szansę na wykształcenie jako magomedyk. Myślę, że z
łatwością dostałby się pan na praktykę – wytłumaczyła,
rejestrując każdą moją reakcję. Magomedyk. Mógłbym ratować
życia innych.
– Mógłby
pan pomagać ludziom, ratować ich.
– Co
sprawia, że jest pani przekonana, iż chcę to robić? Czy może ten
aspekt w ogóle nie wchodzi w grę? Bo przecież tylko w ten sposób
mogę naprawić swoje ... błędy z przeszłości, tak? O to chodzi?
– parsknąłem.
Krótkie
milczenie z jej strony.
– Myślałam
logicznie, panie Malfoy. Widzę pańskie wyniki i mówię, w czym
mógłby pan być dobry. To była tylko propozycja.
– Oczywiście.
W takim razie, mogę się już pożegnać. – Wstałem od stołu.
Dyrektorka nie odezwała się ani słowem. Dopiero kiedy miałem już
wychodzić.
– Pańska
matka by tego chciała. Mówiłam panu, że jest możliwość, aby
być na jej rozprawie? – Momentalnie, wręcz odruchowo się
odwróciłem. Zwęziłem oczy.
– Jak?
Dyrektorka
wstała i podeszła do drzwi.
– Niech
mi pan udowodni, że pan na to zasługuję i zostawi przeszłość za
sobą, otwierając się na świat – powiedziała, pociągając za
klamkę.
Odwróciłem
się.
– Jeżeli
szuka pan rozwiązania, dwudziesty czwarty grudnia jest na to bardzo
dobrym dniem, szczególnie, iż jezioro w tym roku pokryło się
lodem.
Zmarszczyłem
czoło.
– Do
widzenia, proszę nie zawalić historii. – I tymi słowami drzwi
się zamknęły, a ja zostałem sam w klasie.
Nie
na długo. Ktoś z zamachem otwarł drzwi, tym razem do klasy.
Stępiałe oczy Melphisa zawiesiły się na mnie, jakbym był jakimś
pasożytem. Z pewnością dla niego byłem.
– Profesorze.
– Skinąłem głową. Chciałem pokazać, kto ma tu większą
klasę, sprawiało mi to przyjemność. Demonstrowanie mu, kto z nas
ma większą kontrolę nad sobą i swoimi emocjami.
Jego
usta zwęziły się w cienką linię. Otworzył drzwi szerzej na
znak, abym się już stąd wynosił. Ale ja nie mogłem. Nie mogłem
po tym, co już wiedziałem. Przechodząc koło niego, spojrzałem mu
w twarz.
– Czyli
pan i Nel, tak? Ale ona wolała mojego ojca od pana. Szczerze mówiąc,
nie dziwie się jej – wysyczałem. Było to niesamowicie
satysfakcjonujące uczucie.
Byłem
już na zimnym korytarzu, kiedy usłyszałem jego odpowiedź.
- Jak
dobrze widzieć pana zdrowego i całego. A jeśli chodzi o Nel. Nie
wtykaj razem z twoją wredną siostrą nosa w nie swoje sprawy. –
jego usta lekko drgnęły. Nie dałem się zirytować.
- Dlaczego
pan wtedy przyszedł mnie odwiedzić? Jeśli chodzi o to drugie,
tak, ma pan racje. Faktycznie, nie powinniśmy. Ale Granger ma do
tego prawo. Nie zamierza pan jej powiedzieć, prawda? Choć tak
bardzo chce ją pan chronić, nie umie pan jej powiedzieć. –
Oblała
mnie odraza, jak ciepła, brudna woda. Ten człowiek był
czarodziejem,a był dla mnie gorszy od mugola. Od szlam.
Drzwi
trzasnęły.
*
Był
dzień przed koncertem, a konkretniej, dwa dni przed Bożym
Narodzeniem, kiedy pod wieczór wróciłem do zamku. Na zewnątrz
zaczęła szaleć śnieżyca, mroźny wiatr i płatki rozwiewane na
wszystkie strony, trafiające mocno na każdą część twarzy, jak
metalowe igły. Chciałem wyjść na jezioro, aby zobaczyć o co
chodziło McGonagall, ale nic tam nie było. Tylko zamarznięta
powierzchnia wody. Staruszce musiało się coś pomylić.
W
zamku było już cicho, na głównym korytarzu od wrót paliły się
pochodnie. Zazwyczaj było ich mało, ale w ostatnie dni przybyło
ich. Wszędzie. Widocznie McGonagall chciała, aby wszyscy czuli się
komfortowo, przechodząc przez korytarze. Żeby nikt się nie bał,
ani cienie nie przywoływały wspomnień tych, którzy odeszli.
Którzy zostali zabici w tych przejściach. Rozszarpani przez
wilkołaków, wyssani przez wampiry. Tak, robiła wszystko, abyśmy
wszyscy czuli się w Hogwarcie znów jak w domu. Łudziła się.
Zamiast
wrócić od razu do lochów, zacząłem iść schodami w górę,
starając się ignorować świąteczną dekorację. Święta działały
mi na nerwy. Zawsze spędzałem je w domu, ale teraz jak sobie
przypomnę, ile mój ojciec i moja matka przede mną ukrywali, ile
niewypowiedzianych historii, o których nikt nigdy mi nie powiedział,
odczuwałem mdłości.
Stanąłem
przed gładką ścianą, cisza tego na siłę przytulnego i
bezpiecznego Hogwartu przytłaczała mnie, wyśmiewała się,
drwiła ze mnie. Z ex-śmierciożercy, który próbował rozwikłać
pierwszy raz w swoim życiu zagadkę z przeszłości. Wyciągnąłem
rękę i otworzyłem drzwi, nie chciały ulec z lekkim naciskiem,
musiałem mocno je popchnąć, a wtedy silny powiew wiatru uderzył
mnie w twarz, razem z kawałeczkami śniegu. Metalowe igły. Nie.
Przymrużyłem oczy i wślizgnąłem się do środka, drzwi trzasnęły
za mną.
Byłem
w szoku. Znajdowałem się, gdzie? Nie widziałem zbyt wiele, ale
pierwsze co poczułem to to, że ten śnieg nie był zimny. Wszystko
wyglądało tak, jakby była to śnieżyca, ale brakowało chłodu,
choć wiatr był mocny. Szarpał.
Zacząłem
iść, nie wiedząc, co mam o tym wszystkim myśleć, odganiając
fałszywy śnieg z mojego pola widzenia. Czułem się jak w śnie,
ale nie we swoim własnym. Przede mną
zobaczyłem niewyraźnie jakiś cień przy ziemi. Dopiero jak byłem
już całkiem blisko, zrozumiałem, że to jest osoba. Osoba siedząca
skulona na dole... nie mogłem rozróżnić podłogi, ziemi od
reszty, wszystko było nie wyraźne, rozpuszczone, roztrzepotane...
Jak farba na obrazie. Same smugi.
Opuściłem
się na dół, na kolana i wyciągnąłem rękę, dotykając tego, co
uważałem za dłoń i chyba faktycznie trafiłem, ponieważ w dotyku
była lodowata. Drgnienie, a ja potknąłem się o własną rękę,
którą się podpierałem. W następnym momencie patrzyłem się w
brązowe oczy, przestraszone. Odepchnąłem się, aby odzyskać pion.
Ona również się podniosła. Otworzyła usta aby coś powiedzieć,
oburzyć się, jak to zwykle miała w zwyczaju, ale coś musiało ją
powstrzymać, ponieważ żaden ton nie wydobył się z jej ust. Za to
oczy się zwęziły, czoło pomarszczyło, a ja odczułem
automatycznie, iż powinienem się cofnąć. Gdy w momencie
wystraszenia, sztuczny śnieg lekko ustał, tak teraz zaczął
szaleć, jeszcze mocniej i bardziej niż na początku. Wiatr ustał,
ale to nie oznaczało nic dobrego. Wstała, dopiero teraz zauważyłem,
iż trzymała w ręce różdżkę. Albo raczej, przypuszczałem,
ponieważ teraz zrozumiałem od czego była zależna ta furia która
tu szalała.
Mimo
wszystko nie ruszyłem się z mojego miejsca, nadal klęcząc na nie
wiadomo czym. Złapała mnie za kołnierz, pochylając się nade mną,
widziałem jej wściekłe oczy.
– Jak
mogłeś mi o tym nie powiedzieć, jak mogłeś... to zrobić, nie
mówiąc mi o tym!? – wysyczała. Ton lodowaty, jej oddech ciepły.
Nie
rozumiałem, za to złapałem się na podziwianiu jej furii, która
tańczyła, paliła się w jej oczach. Nie próbowałem się nawet
wyrwać.
– MYŚLISZ,
ŻE NADAL MOŻESZ TAK PO PROSTU WĘSZYĆ W CZYIŚ SPRAWACH? DLACZEGO,
DLACZEGO ŚMIAŁEŚ W OGÓLE DOTKNĄĆ TEGO PAMIĘTNIKA? JEŻELI
KOMUKOLWIEK AGNES POWINNA GO PRZYNIEŚĆ, TO MI! A NIE TOBIE! TOBIE,
CHOLERNEMU... ŚLIZGONOWI, KTÓRY NAWET NIE PRZYZNA SIĘ, NIE
POWIE... JAKBY TO BYŁO TAKIE CHOLERNIE OCZYWISTE!
Odepchnęła
mnie, ale ja nie straciłem równowagi. Była zbyt słaba, przez to,
że całą energię koncentrowała na wrzasku, na desperacji.
Poczułem
jej dłoń na moim policzku, mocna. Tak jak wtedy w trzeciej klasie.
– JAK
ŚMIAŁEŚ! JAK ...ONA ŚMIAŁA! MYŚLAŁAM, ŻE TWOJA SIOSTRA MA
WIĘCEJ HONORU! ALE NIE, NIE.... POLECIAŁA PIERWSZA DO CIEBIE!
Przyciągnęła
mnie znów do siebie.
– Jesteś
tak samo fałszywy jak zawsze. BRZYDZĘ się
tobą. – Jej usta były przy mojej twarzy, widziałem każdą
zmarszczkę na jej czole, na nosie, który prawie dotykał mojego.
Jeszcze nigdy nie byłem tak blisko, a fascynacja mieszała się z
chęcią wytłumaczenia, z chęcią oddania jej, w coś, czego nie
potrafiłem ogarnąć. Byłem zły, bo nie wiedziałem o niczym.
Byłem wściekły, bo osądzała mnie bez powodu. Ale czułem się
żywy, żywy jak wtedy kiedy znów poleciałem.
Widziałem,
jak znów otwiera usta, jej oczy natrafiają na moje, niestety,
ponieważ w tym momencie nie umiałem przybrać obojętnego wyrazu,
nie umiałem zamknąć tego w środku, co czułem. A czułem tak
cholernie wiele, tak cholernie wiele sprzeczności, jakbym miał
zaraz oszaleć. Zamiast jej słów, z jej ust trafił mnie ciepły
oddech. A jej włosy dotknęły mojej twarzy. Nie sądziłem, iż
kiedykolwiek będę miał poczucie, że czas stanął w miejscu. Ale
tak się właśnie czułem. Fałszywe płatki śniegu, również się
zatrzymały, stojąc, unosząc się w powietrzu. Jej oczy zdziwione.
Nasze oddechy mieszające się ze sobą, w jej zastygnięciu
Była zła na siebie samą. Nie powinna mnie tu chcieć, a chciała. Teraz jej tajemnica była moją tajemnicą. Wiatr szalał przez ten labirynt, każdy listek tego zarośla, oburzał się. Byłem tu, a nie powinienem. Nigdy. Wiatr nie zostawiał nas w spokoju. Oboje czuliśmy w tym potężne czary, nigdy nie dadzą nam spokoju, ale w tych sekundach... Nie obchodziło nas to. Mnie. Ta złość, ta jej prawdziwa złość, przyciągała mnie. Poczułem wiatr, próbujący mnie przewrócić, zamiast tego oparłem się przeciwko niemu, dotykając swoim czołem jej czoła. Czułem, że chciała mnie uderzyć, siebie. – Za późno – powiedziałem, i wiedziałem, że wie, iż mam rację. Jej oddech był teraz moim, jej usta należały do mnie. A moje do niej. Splamiłem swoją krew. Złamałem wszystko, czym była moja rodzina. Byłem wyrzutkiem, jak coś tak strasznego może być tak niesamowite?
– NIE!
– Ktoś krzyknął. Otwarłem oczy, w tym momencie, kiedy upadłem
na podłogę. Śnieg znikł, pokrywał teraz drewniany parkiet, jak
biały proszek. Kleił się do moich mokrych dłoni. Musiałem
odnaleźć swój oddech, dziwnie było znów oddychać przez nos.
Nie
trwało to długo, kiedy obrazy powróciły.
– Boże.
– Ktoś jęknął. Ktoś. Ona. Granger.
Rozejrzałem
się, nie było jej już przede mną. Siedziała przy ścianie,
obejmując się ręką. Miałem wrażenie, iż cała się trzęsie.
Drugą dłonią przykrywała usta.
Podniosłem
się, fałszywe płatki opadły z moich włosów na drewno. Co robiło
się w takiej sytuacji? Coś ciepłego rozprzestrzeniało się po
mojej twarzy. Potrzebowałem chwili, aby zrozumieć, co to oznaczało.
– Boże,
nie, to musi być ... Nie, to...
Nie
miałem pojęcia, czy jej dotknąłem czy nie, przynajmniej nie
potrafiłem rozróżnić wspomnienia od rzeczywistości, dokładnie
tak jak wtedy, kiedy spadłem z miotły na meczu. Spadłem, bo ojciec
w wspomnieniu też spadł.
A tu?
Nie pamiętałem. Cholera, nie pamiętałem.
Mogłem
wyjść, wyjść i zostawić ją tu samą, ale ta opcja wydawała mi
się beznadziejna. Niczego by nie rozwiązała. Zamiast tego,
wstałem, i poszedłem w jej stronę.
– ANI
SIĘ WAŻ! Nie zbliżaj się! – wrzasnęła, wyciągając rękę.
Usiadłem, czekając, ponieważ nie miałem pojęcia, jak mam
zareagować. JA nie wiedziałem jak się zachować! To mnie
wykańczało. Wykańczała mnie również myśli, iż nie wiedziałem,
czy ją naprawdę pocałowałem. Merlinie, poczułem słabość
kiedy, ta myśl zaczęła rozprzestrzeniać się w głowie.
Nie
wiem, jak długo siedzieliśmy tak, zanim zmusiłem się, aby zadać
to pytanie.
– Granger,
czy ja...
Podobno
jak już zacznie się mówić, to już idzie łatwiej, ale w tej
sytuacji było na odwrót. Każde słowo było jak kawałek
zaschniętego chleba.
– Czy
my...
Nie
musiałem kończyć tego nieszczęsnego pytania. Podniosła głowę,
patrząc się w jakiś punkt. Zmarszczyła czoło, zirytowana, powoli
przenosząc na mnie wzrok. Parę razy otwierała usta, ale dopiero po
jakimś czasie, uformowała słowa.
– Ja,
ja nie wiem. Nie pamiętam.
Szok
w jej spojrzeniu pewnie dokładnie odzwierciedlał szok w moim
spojrzeniu.
– Pamiętam
tylko, jak zapomniałam, co powiedzieć, bo... – Przygryzła na
chwilę wargę. – Byłeś tak cholernie blisko, a potem była Nel,
znaczy ja byłam nią... i, wiesz. A potem, nie wiem... odepchnęłam
ciebie, ale tak naprawdę, bo... ja, nie wiem. Nie pamiętam.
Pamiętam tylko to, co widziałam, ale nie wiem, co było tu...z
nami. BOŻE. To jest chore. – Odgarnęła włosy, zamykając oczy.
– To tak jak musiał się czuć Harry, kiedy miał te wizje.
– Podziwiam
cię, że w tej chwili możesz myśleć o Potterze.
Trafił
mnie jej wzrok.
– Ja
. Nie. Wiem. Co. Mam. Myśleć. – Wysyczała. – Poza tym, jeszcze
z tobą nie skończyłam! Nie myśl sobie, że puszczę to w
zapomnienie. – Jej głos znów zaczął napełniać się złością.
Przewróciłem oczyma.
– Granger,
ja nie zrobiłem tego na umyślę. Agnes mi dała ten pamiętnik,
byłem zbyt zajęty, aby myśleć o tym, czy ty dostałaś go przede
mną. Ale jak chcesz, możesz się wkurzać, wolę to od tego... co
jest teraz.
Westchnęła.
– Po
co mi przypomniałeś. Nie mam siły. Chciałabym być znów zła,
ale nie potrafię. Za to jest mi niedobrze.
Poczułem
coś takiego jak ukłucie igły w środku. Nie wiem nawet czemu.
– Nie
sądzisz, że to jest... chore uczucie, być w skórze kogoś innego,
kompletnie tracąc panowanie nad własnym ciałem? To przyprawia mnie
o mdłości.
– Mnie
bardziej irytuje to, że oboje nie wiemy, co tak naprawdę robiliśmy
w rzeczywistości.
– O
tym wolę nie myśleć.
–Jeżeli
jesteś w stanie tego nie robić, gratulacje. Ja nie potrafię.
– Domyślam
się, że świadomość tego, iż pocałowałeś szlamę, jest gorsza
od tego, że....
– Że
co, Granger? Wszystko razem jest cholernie irytujące. Nie widziałaś
siebie, po tym jak tylko do ciebie podszedłem. Jakbym był Czarnym
Panem w osobie.
– To
nie jest śmieszne!
– Oczywiście,
że nie.
– To
dlaczego robisz tak bezsensowne porównania?
– Nie,
ja po prostu...
– Dlaczego
twój ojciec to zrobił? Dlaczego oni oboje to zrobili? Dlaczego
musimy się dowiadywać o tym w ten sposób?! – Mówiła
spanikowanym głosem.
– Może
najpierw wytłumaczysz mi, co tu robiłaś i dlaczego naszło cię na
kreowanie sztucznej burzy śnieżnej?
– To
nie twoja sprawa – odparła chłodno, tym samym wstając i
otrzepując biały pył, który przykleił jej się do spodni.
– Oczywiście,
że tak. W końcu później zaczęłaś się wyżywać na mnie, coś
wcześniej musiało cie wkurzyć.
– Sugerujesz,
że coś wkurzyło mnie bardziej od ...
– Tak.
Westchnęła.
– Poza
tym, nie sprawiałaś wrażenia, jakbyś była wściekła, raczej...
przybita.
W tym
momencie jej twarz spochmurniała. Jej wzrok przeszedł mgłą.
– Chodzi
o tą całą historię?
Potrząsnęła
głową. A ja zrozumiałem, kiedy dostrzegłem iskrę smutku i
rozpaczy w tych beznadziejnie brązowych oczach. Były podobne... do
czyichś. Chciała coś powiedzieć, ale ja nie mogłem jej teraz
słuchać. Nie teraz, kiedy coś zaczęło prześwitywać w moim
umyśle.
Melphis,
który mnie nienawidził.
Nel,
która mówiła, że kochała mojego ojca, ale to ich zgubiło.
Granger
była jej córką, ponieważ wychowała się z jej bratem. Ale kogo
córką była jeszcze?
Podszedłem
z impulsu złapałem ją za twarz, żeby jeszcze raz popatrzyła mi w
oczy. Zrobiła to, chciała mnie odepchnąć, ale ja tak samo szybko
jak ją złapałem, tak puściłem.
– Co
ty do cholery robisz...
Odwróciłem
się, licząc w głowie, a potem układając to w całość razem z
kawałkami układanki. Granger coś mówiła, nie słyszałem jej.
Merlinie.
Ta
cała nienawiść od strony Melphisa, nie była tylko z powodu mojego
ojca. To, że Granger również ma te wizje... oczywiście, jest
córką Nel. Ale.
Jest
też córką Melphisa. A Agnes to wiedziała...
To
przywitanie w sklepie. Ta euforia, chociaż kompletnie nie znała
Granger. ONA TO WIEDZIAŁA OD ZAWSZE. I nie powiedziała mi. Jej.
One
są siostrami. Przybranymi.
Poczułem
zakręt w głowie, szok. Odwróciłem się.
– Malfoy?
Przełknąłem
ślinę. Próbowałem odzyskać panowanie nad sobą. Wciągnąłem
powietrze. To nie mogła być prawda. A jednak.
Był
Trójkąt. Nel, Krystian i Lucjusz.
Teraz
jestem ja, Granger i Agnes. Ale jesteśmy ofiarami. Ofiarami, zapłatą
za błędy. Za to, że Nel wydała swoją tajemnicę. Ale jak, kiedy?
Kiedy zapłacimy za to, i w jaki sposób?
– Granger...
– wydusiłem.
– Tak?
– Czytałaś
pamiętnik? – zapytałem bezgłośnie.
– Nie,
Melphis go znalazł w torbie Agnes . Nie zdążyłam...
Przymknąłem
oczy.
– Data
merces est erroris mei magna – powtórzyłem, odwracając się.
Zmarszczyła czoło.
-
Jest jakiś powód, dla którego wyrażasz się łaciną?
Potrząsnąłem
głową.
– Siadaj,
muszę ci coś... powiedzieć. To będzie cholernie długa noc.
Nie
powiedziałem jej o wszystkim.
*Wysoka była cena mojego błędu~ Date merces est erroris mei magna
Napiszcie mi koniecznie, co myślicie! Trochę poszalałam w tym rozdziale.
Jak myślicie, co będzie dalej?
Co z biblioteką i o co chodziło McGonagall?
Jaki będzie finał? Czy Nel powróci?
A także, o co chodzi z tą "ceną" jaką muszą zapłacić teraz Agnes, Draco i Hermiona?
Wiem, że to bardzo długi rozdział, wybaczcie tak wyszło. Następnym razem będzie krótszy!
TERAZ DUŻE BRAWA
dla mojej bety: Green Tea <3
A także Wiktorii, która też sprawdziła mi ten rozdział.
Dziękuję.
Zapraszam do zaglądnięcia do zakładki: List z Hogwartu!
N. i L. |
Cholera... Ale się porobiło. Malfoy... Granger... Melphis... Cholera jasna! Nawet nie wiem, co napisać. I jeszcze McGonagall, która też nie może powiedzieć nic wprost, tylko rzuca jakimiś zagadkami.
OdpowiedzUsuńCzuję się taka... Rozstrojona po tym rozdziale. Chyba jeden z najlepszych (ale co to za wybór spośród tylu genialnych?). I jednocześnie mam ochotę Cię uściskać, bo zdecydowanie nas rozpieściłaś i długością rozdziału, i jego treścią, i udusić za ciągłe krążenie. Ale marna nadzieja, że w następnym rozdziale się trochę rozjaśni? To, co się zadziało, stworzyło jeszcze więcej pytań, a ja nie potrafię odpowiedzieć na żadne z nich jednoznacznie. I to jezioro, data wypadająca za kilka dni (dokładnie dwa, czyż nie tak?), dodając do tego "cenę" (cokolwiek by miała ona oznaczać). Ja... Mam nadzieję, że będzie happy-end. Należy im się po tej całej wojnie.
Pozdrawiam,
Cassie :)
wieczne-pioro-cassie.blogspot.com
Dziękuję :) moja wierna czytelniczko!
UsuńWszystko na pewno nie, ale już w tym rozdziale powiedziałam już dość wiele ;)
Z ogromną przyjemnością mam zaszczyt poinformować, że Twój blog został zgłoszony na naszym katalogu do konkursu na blog miesiąca #5! Na blogu (ale tylko i wyłącznie tutaj) możesz uśmieścić taki post, w którym poinformujesz swoich czytelników, że zostałaś zgłoszona na katalog-granger.blogspot.com/2016/02/gosowanie-na-blog-miesiaca-5.html
OdpowiedzUsuńWięcej informacji w poście, do którego przeczytania gorąco zachęcam. :)
M.
Już myślałam, że będzie piękny pocałunek xD
OdpowiedzUsuńTo trochę szalony rozdział, przez co jestem skonfundowana, bo nie do końca wiem, co się w nim wydarzyło. Na pewno dużo informacji do przyswojenia na raz. List Neleni był ciekawy i szczery - nie chciało się jego końca. Słowa McGonagall odbieram w ten sposób, że Boże Narodzenie to czas zmian na lepsze i wciąż nie jest dla Draco za późno. Dalej oczywiście Krystian, który coś za bardzo dziś syczał na Draco i nazwał swoją córkę wredną.
OdpowiedzUsuńOstatnia część jest dla mnie trochę niejasna. Draco jest w zamku, ale pada śnieg. Hermiona zwyczajnie tam stoi i na niego wrzeszczy, bo o wszystkim się dowiedziała. Nagle się całują, ale tak naprawdę nie wiadomo, czy to robią. Są Hermioną i Draco albo Neleni i Lucjuszem. Trochę tej końcówki nie rozumiem, ale reszta rozdziału jest świetna i oczywiście jego długość jest zaletą. Brakuje mi punktu widzenia Hermiony, losu Rona i Ginny, bo przeniesienie akcji z Gryffindoru do Slytherinu jest dużą zmianą, ale także uatrakcyjnieniem opowiadania. Z nadzieją wyczekuję następnego rozdziału i życzę Ci weny na pisanie go.
Pozdrawiam,
Mirtillo
Kochana ! Po pierwsze muszę ci powiedzieć, że kocham czytelników którzy piszą takie komentarze ponieważ prze nie widzę czego nie rozumieją lub co ja mogłabym jaśniej przedstawiać! Dziękuję więc bardzo !
OdpowiedzUsuńCo do wypadku... Widzę że bardzo zajmowało cię to kto go spowodował być może nie wyraziłem się jasno... Dla mnie nikt go nie spowodował tylko że w tym momencie kiedy Draco miał wizję był w skórze swojego ojca który wtedy spadł z miotly ponieważ ktoś go zaczarował to dlatego też Draco spada z miotly.... Tak jakby sam przez siebie ponieważ jest jeszcze w swojej wizji... I dlatego tutaj Draco nie jest w stanie powiedzieć czy się faktycznie pocałowali... Bo widzieli kolejną wizję...
Wiem iż nie jest to łatwe do zrozumienia ale mam nadzieję że teraz rozumiesz więcej ;)
Pozdrawiam cie mocno
Nie wiem kiedy będzie następny rozdział ale przez twoje komentarze widzę że ktoś to czyta i mam teraz motywację <3
Autorka
Miałam dość długą przerwę od czytania tej historii, czego po nadrobienia kilku rozdziałów bardzo żałuję. Nie pamiętam niektórych wątków, ale poradzę z tym sobie.
OdpowiedzUsuńCudo, cudo i jeszcze raz cudo. Oby szybko pojawił się kolejny :)